11 lipca 2012

A ja jestem proszę pana na zakręcie...

Chyba najbardziej boimy się samych siebie. Dziwne... Bo na pierwszy rzut oka tak mocno jesteśmy w sobie rozkochani. Ale czy to jest jeszcze to, do czego zachęcał Jezus: "Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego". Pan Cogito zniknął bezpowrotnie, w lustrze odnajdziesz Pana/Panią Ego. "Ja myślę", "ja czuję", "ja wiem". Znamy to aż nazbyt dobrze. Co by usłyszał dzisiaj Pan, gdyby stanął pośrodku wielkiej galerii handlowej w Warszawie? Byś może porażająco smutne słowa, które przed laty wyśpiewała Krystyna Janda: "A ja jestem, proszę pana, na zakręcie. Moje prawo to jest pańskie lewo. Pan widzi: krzesło, ławkę, stół, a ja - rozdarte drzewo. Bo ja jestem, proszę pana, na zakręcie. Ode mnie widać niebo przekrzywione". 


Uwielbiam ten utwór ("Na zakręcie"), który może zaśpiewać tylko Krystyna Janda. Inna interpretacja nie przejdzie. Słowa wyśpiewane przez Jandę drżą od emocji, nabierają momentami wręcz modlitewnej formy. I jakiejś wręcz próby rozliczenia się ze swoją bezradnością, niemocą, kruchością żywota. Czasami (niestety) na własne nasze życzenie. Ktoś przecież w te zakręty ciągle wchodzi, wjeżdża. Nie zawsze jesteśmy tylko pasażerami. Nie zawsze można obwiniać kierowcę. Bo i w naszych rękach kierownica bywa.

Pokochać siebie... Nie przestraszyć się najciemniejszych kątów duszy, wspomnienia (aż nazbyt momentami bolesne) przeprowadzić przez "ciasną bramę", przebaczyć (i nie zapomnieć) tym, którzy nas skrzywdzili, zranili. Przestać się bać! I nie dać się sterroryzować szatanowi, który zna nasze słabe punkty. My to wszystko wiemy. Intelektualnie już dawno mamy te zacne i szlachetne kwestie poukładane. Choć też wyczuwamy, że to za mało, rozum nie wyjaśni wszystkiego, on też ma swoje ograniczenia. No więc co dalej?

Dalej... droga i kolejne zakręty. Janda zaczyna utwór słowami: "Dobrze się pan czuje? To świetnie, właśnie widzę - jasny wzrok, równy krok jak z marszu". Myślę, że tu kryje się cały sekret. Zobaczyć "jasny wzrok" Pana, iść z Nim "równym krokiem". Widzieć Światło i pozwolić temu światłu wlewać się w nasze wnętrzności. Także na zakrętach. Taki nasz codzienny marsz do Emaus. Idzie z nami Jezus, tłumaczy Pisma, słucha, rozmawia z nami. W którymś momencie znika. Siedzisz na Mszy Świętej, stoisz, klękasz. Podniesienie. Oczami obejmujesz białą Hostię. Widzisz Go? Nie, ale czujesz, sercem wiesz - że On tam jest, że za chwilę będzie w tobie i z tobą. Zaglądasz wówczas w swoją duszę i co widzisz? Boga, który siedzi sobie cichutko i kocha cię ponad życie. A jeżeli On cię pokochał, to dlaczego drżysz, dlaczego się boisz, pokochaj i ty to, co Odwieczny umiłował, pokochaj siebie, bo w tobie jest Światło. Wtedy zobaczysz "krzesło, ławkę, stół" a "rozdartym drzewem" i "niebem przekrzywionym" niech zajmą się poeci i malarze.

Rozpocząłem Jandą, Jandą zakończę. A raczej jej cudownym utworem "Na zakręcie". No więc końcówka brzmi tak: "Pan był także, proszę pana, na zakręcie. Dziś pan dostrzega, proszę pana, te realia. I pan haruje, proszę pana, jak ten wół. A moje życie się kolebie niczym balia. Pora wracać, już śpiewają zięby. Niedługo, proszę pana, będzie rano. Iść do domu, przetrzeć oczy, umyć zęby. Nim robotnicy wstaną". 

To prawda. On też był na zakręcie, drzazgi z krzyża wbijały się w Jego Ciało. On haruje jak wół, byś pokochał siebie i tych, którzy wokół ciebie oddychają. On też da ci siły do przetarcia oczu, mycia zębów, przyjmowania porannych świtów z zapartym tchem.  Nie bój się siebie, nie bój się tego, co w tobie siedzi, co cię boli. Bój się tego, który może zatracić ciebie do końca. Ale o tym innym razem..

Ps. To sobie posłuchajmy razem...

3 komentarze:

  1. Bardzo mi się podoba .
    Jest trudny ,ale prawdziwy i to jest w nim piękne ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Cogito, Osiecka i Janda... Najpiękniej:)
    bardzo piękny artykuł.
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Lubię księdza przemyślenia :))i sposób w jaki ksiądz je wyraża bez nadętej retoryki, belferskiego bełkotu, otwarty, szczery, czuć w nim prawdziwe emocje i wrażliwość humanisty z krwi i kości. Świetnie się czyta, przyjemna lektura, wiele trafnych obserwacji, które budzą smutne refleksje nad kondycją moralną i psychiczną współczesnych Polaków. Smutne to, że od kilkunastu lat z uporem maniaków Polacy wdrapują się na drzewo z podkulonym ogonem nazywając to o zgrozo "oświeceniem". Mam wrażenie, że naród zatracił już swój instynkt samozachowawczy i stacza się po równi pochyłej na dno, erozja nie ominęła nawet Kościoła. Przyznam, że to mnie przeraża i widzę przed nami tylko ciemność. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)