19 października 2011

Historia Króla, która poruszyła świat

31 lipca 2011 roku minęła kolejna rocznica śmierci króla Belgii Baudouina I. Szerokim echem w świecie odbiła się abdykacja króla w 1990 roku, gdy zgodnie z zapisem konstytucji uznał się za "niezdolnego do sprawowania władzy", nie mogąc w zgodzie z własnym sumieniem podpisać ustawy zezwalającej na aborcję. W maju 1995 roku papież Jan Paweł II, poruszony życiem belgijskiego króla mówił z przejęciem i wyraźnym wzruszeniem, że "Baudouin I jest przykładem dla całego świata a  jego pośmiertne przesłanie jest uniwersalne"...


Baudouin urodził się 7 września 1930 w Laeken w Belgii, zmarł 31 lipca 1993 w Motril w Hiszpanii.  Panował od roku 1951 roku, kiedy to abdykował jego ojciec - król Leopold III. Wzorując się na Albercie I, rządził państwem w sposób modelowy: z taktem radzi sobie z kolejnymi kryzysami ministerialnymi, rozstrzyga spory między Walończykami i Flamandami, zawsze był opanowany i postępował z godnością wielkiego króla. 15 grudnia 1960 roku w katedrze św. Michała i św. Guduli poślubił swoją wielką miłość życia - Fabiolę de Mora. Baldwin nie doczekał się dzieci. Fabiola po dwóch poronieniach straciła możliwość posiadania potomstwa. Mimo tego osobistego dramatu para królewska, uwielbiana przez Belgów i czule związana, kontynuowała swe nienaganne panowanie  (dokonując między innymi dekolonizacji Konga) przez trzydzieści trzy lata. 31 lipca 1993 roku, po czterdziestu dwóch latach panowania, Baldwin umarł nagle na serce w swej willi w Motril w Hiszpanii.

Daniel Ange nazwie go świetlaną postacią, pokornym i dzielnym rycerzem, obrońcą życia, królem według upodobania Bożego.  Zapiski duchowe belgijskiego monarchy odkrywają przed nami, co przeżywał w momencie strasznego dylematu sumienia, poprzedzającego jego pełne opowiedzenie się za życiem, które rozeszło się szerokim echem w całym świecie (swoją drogą... gdzież są dzisiaj podobni politycy, którzy mają jeszcze sumienie...). W roku 1990 pisał w swoim dzienniku:
"Kleszcze się zaciskają... Panie, daj mi łaskę bycia gotowym na śmierć, bym poszedł za Tobą. Czegokolwiek ode mnie zażądasz, będzie to jakaś forma umierania"...
A po odmowie podpisania prawa do aborcji, kiedy wolał stracić tron, niż opuścić swoich najsłabszych poddanych, ukrytych w łonach belgijskich matek, napisał:
"Gdybym tego nie zrobił, do końca życia byłbym chory z powodu zdrady Pana"...
Król nie był teoretykiem, ale nie był też osobą lubującą się w rozważaniach spekulatywnych. Swoją wiarę przeżywał z całą życiową logiką. Z 1984 roku pochodzi list, w którym król opowiada po prostu, dlaczego wierzy. Był on zaadresowany do osoby, która napisała do króla w chwili buntu i agresji wobec wszystkiego, co dotyczy religii lub przyjętych zasad postępowania. Odpowiedź króla była bezpośrednia, bardzo osobista i taktowna, nie wdająca się w polemikę. Król odsłania tajniki własnej drogi duchowej. Jego wyznanie wiary jest proste, szczere i pozbawione dwuznaczności:
"Kiedy otwieram oczy i rozglądam się wokół siebie, odkrywam na nowo miłość Boga do mnie i do całej ludzkości. Widzę, że za każdym razem, kiedy ludzie starają się żyć ewangelia, tak jak nas Jezus nauczał, to znaczy miłować się wzajemnie, jak On nas umiłował, świat zaczyna się zmieniać: agresja, lęk i smutek ustępują przed pokojem i radością. Mogę Panu powiedzieć, że od wielu lat, pomimo wszystkich mych błędów i słabości, doświadczam tego pokoju i radości, i to niezależnie od tego, jakiekolwiek są otaczające mnie trudności i podziały. Nikt nie może sam z siebie zachować w sercu tego pokoju i radości. Jednakże Jezus obiecuje go każdemu, kto pragnie pójść za Nim.

Kiedy bytem jeszcze młody, odkryłem, ze Bóg mnie kocha w osobie Jezusa i że jest to miłość szalona, niewyobrażalna, ale bardzo konkretna. Odkryłem też, że poddał się najbardziej okrutnemu męczeństwu, aby nas zbawić, aby mnie zbawić, aby wybawić każdego z nas osobiście z niewoli zła i aby uzdolnić nas do uczestnictwa, jeśli tylko tego chcemy, w Jego boskim życiu. Odkryjemy, że, jeśli się tylko na to zgodzimy, Jego Ojciec stanie się naszym Ojcem, moim Ojcem. Odkryjemy, że Maryja, Jego Matka, stanie się również moją Matką, naszą Matką.

Od tego dnia moje życie uległo zmianie, to znaczy mój sposób patrzenia na świat. Obawiam się bowiem, że pozostaję nadal takim samym naiwniakiem, z tymi samymi wadami, które miałem. Niemniej jednak moje słabości już mnie nie zniechęcają, przeciwnie - ze względu na nie całkowicie polegam na wszechmogącej Miłości i Mocy mojego Ojca, który jest również Pana Ojcem.
Odtąd niemal każdego dnia dostrzegam w moim życiu wyraźne znaki Bożej miłości. Jednym z najbardziej znaczących była i jest Fabiola. Niekiedy zadaję sobie pytanie, czy wszystko to nie jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe, czy nie było to owocem mojej wyobraźni, należącym bardziej do bajek o wróżkach niż do twardej rzeczywistości. Czyżbyśmy wszyscy nie byli zdani na mniej czy bardziej okrutny los w świecie, w którym panuje zasada „każdy dla siebie" i prawo silniejszego?"
Tajemnicy życia króla nie trzeba daleko szukać; mieści się ona w głębi jego życia duchowego. Mówiąc dokładniej: w jego zjednoczeniu z Bogiem, przeżywanym dzień po dniu po chrześcijańsku, to znaczy przekładanym na gesty codziennej służby dla innych. Kochał ludzi nie po to, by zyskać Bożą Miłość, ale miłością z Miłości Bożej wypływającą, nie poprzez łaskawe zniżenie się do nich, ale ze względu na głęboki sens ludzkiego braterstwa, które miało dla niego swe źródło w wierze. Jego otwartość i gościnność, a co za tym idzie — zadziwiający dar zapominania o sobie, dawały mu pewną przenikliwość i niezwykłą dyspozycyjność. 

Codzienna Msza św. była dla króla mocnym punktem dnia, jego źródłem wody żywej na duchowej pustyni świata. Na wszystkich kontynentach, dokąd wiodły go obowiązki monarsze, prosił o znalezienie miejscowego księdza, zazwyczaj belgijskiego misjonarza, który odprawiłby dla niego Mszę. Chciał żyć codzienną Eucharystią, w rytmie życia liturgicznego, zgodnie z obchodzonymi świętami i zawartymi w mszale fragmentami Pisma św. W swoim kieszonkowym notesie zapisywał myśli dnia, które wybierał z kolekty, listu czy Ewangelii, i które niekiedy przekazywał telefonicznie bliskim przyjaciołom. W tymże notesie znaleziono po śmierci modlitwę, która była dla niego stymulacją, bodźcem do wykonywania monarszych obowiązków:
Spraw, Panie, abyśmy cierpieli,
kiedy cierpią inni;
Nie pozwól, Panie, abyśmy
byli szczęśliwi w samotności;
Obdarz nas, Panie, lękiem
przed powszechną biedą,
I wyzwól nas od nas samych,
jeśli taka jest Twoja wola.
W powiązaniu z Eucharystią - sakrament spowiedzi był dla niego źródłem odnowy i ożywiającą siłą. Również regularnie udawał się na weekendowe rekolekcje czy to z królową, czy też ze swymi przyjaciółmi. Jednemu z nich powiedział, że jest królem, żeby:
Kochać swój kraj,
modlić się za swój kraj,
i cierpieć za swój kraj.
Nie wiem jak was... Ale postać tego belgijskiego monarchy porusza mnie szczególnie... I dlatego ośmielam się dziś prosić Cię Panie: o więcej takich władców, polityków, rządzących narodami, którzy odważą się żyć i rządzić zgodnie ze swoim sumieniem... Którzy będą opowiadać się za życiem, szczególnie tych najbardziej bezbronnych... Amen...
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)