7 maja 2010
Strach się bać
Zaczynam się coraz bardziej bać. Także tego, że któregoś poranka, tuż po przebudzeniu okaże się, że jestem pedofilem. Księdzem – pedofilem. Medialne wrzawy i systematyczne roztrząsanie grzechu (przestępstwa) pedofilii niektórych kapłanów bolą. Nie tylko ofiary, ich rodziny ale też ludzi Kościoła. Nas wierzących w Jezusa Chrystusa. Choć z drugiej strony, kiedy się tak czyta te wszystkie newsy (dotyczące w 90 % przypadków molestowań w latach 70-tych i 80-tych) można mieć wrażenie, że księża są jedyną grupą we wszechświecie, zajmującą się namiętnie i zawodowo molestowaniem nieletnich. Nikt inny. No, może od czasu do czasu trafi się jakiś dyrygent z Poznania, czy lekarz. Tak dla urozmaicenia. Ale reszta zboczeńców to księża. Strach się bać…
Oczywiście wszystkiemu (jak zawsze) winien jest Kościół. Przede wszystkim Papież, który zboczeńców ochraniał. Dalej w kolejce – biskupi. Miałem okazję czasy ostatnimi przebywać w Irlandii Północnej, dokładnie w Belfaście. Przy śniadanku przeglądałem irlandzką prasę. Także katolicką. Pierwsze strony zawsze poświęcone tematowi molestowania nieletnich przez księży i biskupów. Wszystkie przypadki sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. Na kolejnych stronach artykuły uwieńczone pytaniem: „czy szkoły dalej powinny być w rękach Kościoła”? I wszystko jasne. Środowiska, które jeszcze nie tak dawno walczyły na froncie seksualnych rewolucji w Europie, triumfalnie ogłaszając „wolność” seksualną (czyt. rozwiązłość) otwierając furtkę do na wpół legalnego funkcjonowania w wyzwolonym z chrześcijańskich wartości społeczeństwie - wszelkich możliwych zboczeństw, dzisiaj zbiera żniwa, zrzucając winę oczywiście na Kościół. Znamy ten casus z historii Europy. Duch Nerona wiecznie żywy.
A jak wygląda rzeczywistość? Dane rządowego raportu w USA świadczą o wyolbrzymionych przez media rozmiarach skandali pedofilskich w kościele. Z raportu wynika, że pedofilami jest tam niespełna 0,03 proc. kapłanów, czyli trzech na dziesięć tysięcy. W świetle tych danych Kościół katolicki należy do najbezpieczniejszych środowisk w całym społeczeństwie. Choć dzięki niektórym mediom może się dziś wydawać, że w Kościele roi się od pedofilów, raport przygotowany dla amerykańskiego Departamentu Edukacji (Raport Shakeshaft) pokazuje prawdziwe proporcje nadużyć. Ofiar księży jest sto razy mniej niż ofiar nauczycieli. O tym w mediach się nie mówi. Wiemy, dlaczego…
Na te dane powołał się ostatnio George Weigel krytykując ataki na papieża Benedykta XVI w „New York Times'ie”. Zwrócił on uwagę na fakt, że media – choć stosują retorykę „obrońców dzieci” - w rzeczywistości skupiają się jedynie na zaszkodzeniu Kościołowi. Nadużycia seksualne księży miały miejsce głównie w latach 60-tych i 80-tych, a przedstawia się Kościół jako „epicentrum wykorzystywania seksualnego młodych”. Tymczasem w 2009 roku zanotowano w USA jedynie sześć przypadków oskarżeń księży o nadużycia wobec dzieci, co świadczy, że Kościół znacznie lepiej poradził sobie z pedofilią niż inne instytucje. Akty pedofilii wśród nauczycieli zawsze traktowane są jako indywidualne przypadki i nikt nie domaga się zreformowania całego systemu edukacji – pisze Weigel - podczas gdy sprawy dotyczące księży bulwersują opinię publiczną nawet po 20 latach i zawsze służą do zniszczenia wiarygodności Kościoła. Raport Shakeshaft, opublikowany dwa lata po ujawnieniu skandali pedofilskich w Kościele w USA, został zupełnie przemilczany.
Podważenie zaufania do Kościoła to stara i diabelska taktyka ogłupienia „oświeconej” ludzkości. A ja ośmielę się przypomnieć na koniec słowa św. Piotra: : „Wy zaś jesteście wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem Bogu na własność przeznaczonym, abyście ogłaszali dzieła potęgi Tego, który was wezwał z ciemności do przedziwnego swojego światła” (1P 2.9)… Nie „ludem pedofilii, zboczeńców, tępych półgłówków uległych medialnym manipulacjom”. O czym też warto nieustannie pamiętać. Czyniąc pokutę i modląc się za tych, którzy dopuścili się grzechu i przestępstwa molestowań seksualnych (w sutannie i bez) oraz za ofiary tych przestępstw. Zresztą Kościół jako jedyna instytucja (i żywa wspólnota) na dzień dzisiejszy – stawiła i stawia odważnie czoła bolesnym przypadkom pedofilii, także w swoich szeregach. Za co Bogu Jedynemu niech będzie chwała…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Byle jakie piśmidła żywią się skandalami a głodni emocji ludzie karmią się tym co im prasa podaje. Jeżeli jednak komuś zależy faktycznie na prawdzie, ten ją znajdzie i nie da się zwieść manipulacjom.
OdpowiedzUsuńBogu niech będą dzięki za Kościół i Jego Pasterzy. Otaczajmy ich szczególną serdecznością i żarliwą modlitwą.
Pozdrawiam!!
Media to wielka siła ale z nami jest przciez BÓG ;-) Na końcu i tak zwycięży Matka Boża więc głowy do góry i różańce w dłonie ;-) a i taki tekst pisany przez rozum rozsądny do walki z szatanem się przyda ;-) Trzymaj się Jezusa;-)
OdpowiedzUsuńMedia też mówią że prześladowania Kościoła to już przeszłość, no może z wyjątkiem Chin . A jednak..
OdpowiedzUsuńRozumiem, że Księdza bolą takie medialne i społeczne ataki, ale ja zupełnie przestałam się nimi przejmować.
OdpowiedzUsuńJestem jedyną osobą wierzącą w rodzinie antyklerykałów. Akurat wczoraj mój krewny powrócił do tematu Kościoła, w którym dzieją się TAKIE rzeczy. Ze spokojem odpowiedziałam mu:
"Zapominasz, że Kościół, to nie tylko kler.Owszem, dzieje się dużo złego, ale bardziej przez nas, niż przez księży. Nas, świeckich jest w Kościele więcej, niż duchownych i dlatego to my dopuszczamy się większej liczby paskudztw. Dbaj o swoje sumienie, a potem dopiero patrz na innych". Przemilczałam fakt, że o świętość kapłanów powinniśmy troszczyć się wszyscy- w modlitwie.
Dlatego właśnie z modlitwą pozdrawiam serdecznie :)
Ja się z Tobą zgadzam Ala , tylko myślę że Ks. Rafał wstępując do misyjnego Zgromadzenia liczy się z tym iż może zostać posłany do innego kraju niż Polska, gdzie Kościół jest znacznie bardziej atakowany... Tak sobie pomyślałam po cichu.
OdpowiedzUsuńA ja liczę na to, że mistrz Rafał zdradzi nam kiedy dowiedział się o "crimen sollicitationis".
OdpowiedzUsuńRobi was w konia, drodzy wierni.
Jako że temat powrócił to powtarzam swoje słowa z "Papież..."
OdpowiedzUsuńFaktycznie może dobrze, że środowiska homoseksualne organizują manifestacje przeciwko przemocy seksualnej wobec dzieci, bo problem jest ogromny, tyle że fałszują obraz rzeczywistości wskazując winnych tylko i wyłącznie wśród księży. Więc ja, zgodnie z prawdą i wszelkimi statystykami, mówię, że przemoc seksualna wobec dzieci najczęściej jest czyniona przez ich rodziców albo bliski krąg rodzinny. Więc poprę manifestację przeciwko rodzicom - sprawcom kazirodztwa, przeciwko najbliższej rodzinie - sprawcom kazirodztwa, przeciwko sutenerstwu rodziców... Jedna z matek, które pozwalała na stosunki kazirodcze swojego męża i wspólnej córki (ojca z córką) powiedziała, że woli jak jej "mąż puszcza się z kimś z jej rodziny, a nie z obcą dzi..."
Cierpienie ofiar swoich własnych rodziców i najbliższej rodziny jest tym straszniejsze, że nie mogą liczyć na najważniejse wsparcie w chwili cierpienia, właśnie - rodziny.
Poza tym wśród sprawców pedofilii i kazirodztwa mamy nie tylko osoby z marginesu, tzw. patologię, ale i szerokie spectrum "garniturowców" - osób z elit: prawników, polityków, lekarzy itd. Nie ma żadnej grupy zawodowej, spośród której nie byłoby sprawców, więc chyba nie dziwi, że książa są, bo i gospodynie domowe są i radny się znajdzie, niestety...........
Nie zapominajmy o ofiarach i nie róbmy ideologii z ich cierpienia (to do środowisk homoseksulanych)
Jeżeli wśród osób czytających te słowa, znajdzie się osoba, która jest ofiarą takich przestępstw, to kieruję do niej te słowa: "Nie jesteś winien temu, co Cię spotkało. Ogromnie Ci współczuję. Jestem z Tobą."
A ja nie rozumiem dlaczego tak się wszyscy dziwią, że te sprawy wypływają po 20 czy 30 latach. Skoro molestowane były dzieci, to nic dziwnego, że milczały przez wiele lat. To potworne przeżycia, i dojrzałym kobietom ciężko jest opowiadać jak zostały zgwałcone. Miejmy trochę wrażliwości dla ofiar - tu zgadzam się z przedmówcą.
OdpowiedzUsuńA nagonka na Kościół i rola mediów to jeszcze inna sprawa...
A ja chciałam Księdzu przypomnieć, nawiązując do tematu wpisu, że strach jest brakiem miłości, więc proszę się raczej za bardzo nie bać, natomiast dziękować Bogu za te cierpienia, które wypływają z krytyki kleru; ten ból, który Ksiądz odczuwa będąc osądzanym za nie swoje winy. Młody Ksiądz jeszcze ale powinien już wiedzieć, że cierpienie, szczególnie niesprawiedliwe i niezasłużone, przysparza zasług i ma największą wartość w zbawianiu dusz wespół z Chrystusem. Cały Kościół cierpi z powodu kilkudziesięciu księży - pedofili, ale nie ma się co oburzać, trzeba się modlić; trzeba przyjąć kosekwencje, trzeba przyjąć nawet niesłuszne oskarżenia w duchu zadośćuczynienia za wyrządzoną obrazę Boskiego Majestatu przez współbraci, i ufać, że nasze cierpienia znajdą ogromna wartość w oczach Boga, który z naszą pomocą przeprowadzi Swój plan odnowy oblicza ziemi. Pozdrawiam z modlitwą.
OdpowiedzUsuńStrach to uczucie a emocje nie są grzechem. Trzeba je wypowiadać by je oswoić. Tak dla jasności.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Nie, strach nie jest grzechem ale tam gdzie się pojawia nie ma miejsca na miłość; jest zaprzeczeniem miłości bo uwidacznia brak zaufania do Bożej opieki i mądrości; a także do podstawowej tezy, że wszystko, co się dzieje, dzieje się z dopuszczenia Bożego i jeśli dzieje się tak, a nie inaczej to znaczy to tylko, że jest potrzebne dla Bozych zamierzeń i wypływa z Bożej miłości do nas.
OdpowiedzUsuń"Strach nie jest grzechem ale tam gdzie się pojawia nie ma miejsca na miłość." Nie zgadzam się. Na przykład strach może wynikać z miłości, np. kochająca matka w niebezpieczeństwie swojego dziecka, Jezus w krwawym pocie w Ogrójcu z miłości do nas.
OdpowiedzUsuńStrach należy do sfery emocji i z natury nie jest ani dobry ani zły. Aby móc panować nad emocjami należy je nazywać po imieniu a nie tłumić czy negować.
OdpowiedzUsuńKażdy człowiek mniej lub bardziej czegoś się boi, nawet jeżeli bardzo kocha. Miłość natomiast w ostatecznym rozrachunku nie jest uczuciem ( na szczęście bo uczucia ulatują), ale aktem woli. Nie dajcie sobie nigdy wmówić że nalezy się wstydzić swoich emocji.
Alleluja!!!