1 lipca 2014

Cud za wstawiennictwem bł. Jose?...

Kochani, kilka dni temu dostałem poruszający list, będący wielkim świadectwem wiary, od państwa Marcina i Agnieszki Jachurów. Są oni rodzicami Hani, która w czerwcu 2013 roku ucierpiała mocno w wypadku samochodowym. W tym czasie przebywały w naszej Parafii relikwie bł. Jose. Zrozpaczeni rodzice, modlili się gorąco przez wstawiennictwo młodego meksykańskiego męczennika o życie i zdrowie dla swojej córeczki. Bł. Jose wysłuchał... Dziś rodzice Hani dzielą się świadectwem niesamowitego cudu i zgodnie twierdzą: „Wierzymy, że to za wstawiennictwem bł. Jose Hania wróciła do życia i wraca dziś do zdrowia”. Całą sprawę przebada wkrótce Kościół.Świadectwo rodziców i dokumentacja medyczna musi trafić do Meksyku, by została rzetelnie przebadana przez tamtejsze władze kościelne. Zachęcam was do lektury świadectwa państwa Jachurów.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Piszę ten list, ponieważ minął dokładnie rok od dnia 19-06-2013, kiedy to nasza córka Hania odzyskała zdrowie przez wstawiennictwo błogosławionego Jose. Zacznę od początku. O godzinie 13:28, 5 czerwca 2013 doszło do wypadku samochodowego przed zjazdem do Lisowa. Zderzyły się dwa samochody, w jednym z nich jako pasażer podróżowała nasza córka Hania. Wypadek był poważny, uderzenie było w tylne drzwi gdzie siedziała Hania, która była najbardziej poszkodowana. Doznała między innymi złamania miednicy, pęknięcia żeber, wystąpiła odma opłucna obustronna, uszkodzona wątroba. Najgorsze jednak były obrażenia głowy na skutek których wystąpiła niewydolność oddechowa i krążeniowa oraz obrzęk mózgu, krwiak przymózgowy, krwawienie podpajęczynówkowe, późniejsze wodogłowie itd. Hania nie miała by szans na przeżycie, ale….. No właśnie, i tutaj się zaczyna wiele zbiegów okoliczności a według nas po prostu Boska Opatrzność. 

Minutę, dwie po wypadku nadjeżdża lekarz (ma na imię Michał), wie co ma robić aby ratować Hanię ale nie ma potrzebnego sprzętu. Po kilku minutach dojeżdża karetka z Chociwla, ratownicy medyczni przekazują walizkę ze sprzętem lekarzowi ponieważ stan Hani przerasta ich możliwości i pomagają mu ją ratować. Lekarz jest zdesperowany, Hania ma silny szczękościsk i krzywy zgryz utrudniający jej udrożnienie dróg oddechowych i oczyszczeniu jamy ustnej. Praktycznie nie oddycha. Liczą się sekundy. Lekarz podejmuje się wykonać zabieg tracheostomii i nacina skórę szyi oraz krtań aby móc podać powietrze rurką i jak sam określa kombinowaną maską do płuc. Udaje mu się i po kilku minutach Hanią już zajmują się ratownicy z lotniczego pogotowia ratunkowego. Po około godzinie Hania helikopterem trafia do szpitala w Szczecinie na Unii Lubelskiej, gdzie przechodzi operację chirurgiczną.

Przebywa na oddziale intensywnej terapii. Po kilku dniach a dokładnie 13 czerwca w czwartek od godziny 10-tej rano lekarze decydują się na jej wybudzenie. Odstawiają stopniowo wszystkie środki farmakologiczne. Hania niestety nie może się normalnie wybudzić. Stan jej można określić jako wegetatywny to znaczy, że jest obudzona ale nie jest świadoma tego faktu. Porusza co róż bezwiednie prawą ręką i nogą, obraca się na boki, otwiera oczy jednak nie reaguje na komendy, nie porusza lewą ręką, lewą nogą słabo, reaguje słabo na bodźce dotykowe wywołujące ból typu dotykanie dołu stopy, nie wodzi oczami itp. Lekarze podejrzewają rozległe uszkodzenie aksonalne i uszkodzenie ciała modzelowatego mózgu. Na nasze pytania dlaczego nie może się Hania obudzić początkowo odpowiadają, że środki farmakologiczne mogą w organizmie utrzymywać się do 3 dni i mówią poczekajmy jeszcze. Jednak minęły te trzy dni a stan Hani się jeszcze pogorszył. Dnia 5,6 i 7-go t.j. poniedziałek, wtorek, środa od momentu odstawienia środków powodujących znieczulenie ogólne „narkozę” jest bardzo źle, Hania nawet przez chwilę nie reaguje na nasze głosy czy próby dotyku, dusi się nawet własną śliną, trzeba ją odsysać co kilka minut. Wobec tego faktu lekarze chcą potwierdzić ich diagnozę badaniem rezonansem magnetycznym. Ma się on odbyć w środę 19-06-2013 około godziny 14-14.30.

Kolejny znak z Nieba – brat z rodziną przez przypadek jadą do Stargardu i są na Mszy Świętej w kościele P.W. Św. Jana. Tam się dowiadują o jakichś relikwiach błogosławionego chłopca.


Cała nasza rodzina udaje się pierwszego dnia t.j. 18-06-2013 na Mszę Świętą i błogosławieństwo relikwiami. Ja niestety nie mogłem tego dnia być tam, zostałem z Hanią, pojechała tylko żona. Drugiego dnia 19-06-2013 jadę sam na mszę poranną i na błogosławieństwo relikwiami. Wracam do domu po żonę, która spodziewa się dziecka i jest w 3-cim miesiącu ciąży. Jedziemy do Szczecina do Hani do szpitala, dziś ma być rezonans i wszystko ma być jasne, tak myślimy. Przed drzwiami oddziału czekamy modląc się wyczerpani. Wychodzi na chwilę kierownik oddziału i proponuje nam abyśmy weszli na chwilę do Hani bo zaraz musi ją przygotować do wyjazdu do szpitala na ul. Arkońskiej na rezonans. Nigdy jak tam chodziliśmy co dzień od 2 tygodni nie zdarzyło się aby wpuścił nas lub kogokolwiek w innych godzinach niż godziny odwiedzin. To kolejny znak, teraz to widzimy, wtedy tak jednak nie pomyśleliśmy. Korzystamy więc z okazji i stajemy przy łóżku Hani. Kładziemy jej oboje ręce na głowę i proszę błogosławionego Jose aby przez swoje wstawiennictwo, przez te święte relikwie którymi byliśmy pobłogosławieni kilka godzin wcześniej wyprosił i wybłagał w naszym imieniu jeśli to możliwe łaskę zdrowia dla Hani u Pana Boga. Trwało to dosłownie może 3-5 minut kiedy byliśmy sami w sali z Hanią tak jakby było to zaaranżowane i nikt nam nie przeszkadzał. Hania wyjeżdża na rezonans o godzinie 13:45, my od 14-tej do 15-tej ciągle się modlimy na różańcu i odmawiamy wszystkie litanie i modlitwy które są w jej książeczce z I Komunii Świętej. Wysyłamy wcześniej SMS do całej rodziny i znajomych, aby w tym czasie też z nami chociaż przez chwilę się pomodlili o łaskę zdrowia dla Hani.

Około godziny 16-tej wracamy do szpitala na oddział. Lekarz nas wpuszcza i informuje że znieczulenie ogólne już przestaje działać. Po kilku minutach jesteśmy świadkami jak Hania zaczyna stopniowo otwierać oczy. Ostrożnie pytamy czy nas poznaje. Proszę ją aby mrugnęła oczami jeśli nas poznaje. Odpowiada mrugnięciem a my cieszymy się bo jest z nią kontakt. Reaguje na głosy, próbuje odpowiadać ale nie potrafi wydać żadnego głosu. Cieszymy się z jakiegoś małego postępu, pamiętając że wszystko może się też odwrócić. Lekarze wcześniej mówili nam, że zły stan Hani odpowiada uszkodzeniom i obrażeniom mózgu których doznała.

Potem po powrocie ze szpitala znów po drodze do domu udaje się nam już razem z żoną być na końcówce Mszy Świętej i błogosławieństwie. Jesteśmy nawet uwiecznieni tego dnia na zdjęciu.

Wieczorem dziękujemy Panu Bogu za dzisiejszy dzień, za jakiś postęp. Prosimy Pana Boga o choć jedno słowo Hani modląc się wieczorem, wiedząc że nie może mówić. Jakie było nasze zdziwienie po przybyciu na drugi dzień rano do szpitala, jak usłyszeliśmy od pielęgniarek, że Hania nad ranem wołała tata, mama. Jaj pierwszymi słowami gdy podeszliśmy do łóżka  były – „tata czekałam na Ciebie”. Wtedy dopiero dotarło do mnie że wydarzył się na naszych oczach cud. Tego samego dnia prosiliśmy znowu wieczorem o to, aby mogła choć trochę poruszać lewą ręką, bo wcześniej ją nie ruszała. I znowu to samo, rankiem przychodzimy do jej łóżka a Hania obraca się na bok i unosi swą rękę nad tułowiem. Znów mi łzy stanęły w oczach i pomyślałem dziękuję Ci Boże.

Przez kolejna dni dynamika powrotu Hani do zdrowia była duża, sami lekarze mówili że są też tym zdziwieni. Po 21 dniach Hania zostaje wypisana z OIOM-u na chirurgię. Pomimo dużych i poważnych urazów głowy jakie doznała Hania nie ma dziś po ich śladu jeśli chodzi o psychikę, psychologiczne sprawy, charakterologiczne  czy możliwości intelektualne. Hania przebywała w kilku szpitalach, trwało to w sumie 3 miesiące i 1 dzień do 06-09-2013. Po tym czasie w połowie października wróciła do nauki co prawda w domu na zajęciach indywidualnych, ale wkrótce pewnie wróci do normalnej klasy. Oceny na świadectwie z 4-tej klasy będzie miała bardzo dobre i celujące.

Wiemy, że naszego życia i danej całej naszej rodzinie drugiej szansy nie możemy zmarnować. Nie możemy życia przeżyć byle jak. Nie po to Pan Bóg się tyle dla nas natrudził.

Wracając ze szpitala podczas rozmowy z żoną pocieszając ją mówiłem, Agnieszka na ale przecież żeby się mógł wydarzyć cud to musi być przecież ktoś chory, to przecież logiczne. No bo jak inaczej? A może Hania jutro wstanie, może się obudzi? Mówiłem, że nie możemy stawiać Pana Boga pod ścianą i mówić że to ma być już. Wierzyłem że to może się stać. Mówiłem dajmy Panu Bogu trochę czasu. Nie obrażajmy się na Niego, że to jeszcze nie teraz. W głowie miałem cały czas cytaty z Pisma Świętego „kołaczcie a otworzą wam, szukajcie a znajdziecie, proście a będzie wam dane”, przypowieść o uzdrowionej dziewczynce.  Dzięki Bogu to wszystko jakoś przetrzymaliśmy. 17-12-2013 urodził nam się syn któremu daliśmy na imię Michał, czyli tak jak miał na imię lekarz który na miejscy wypadku ratował Hanię. W końcu znaczy to „któż jak Bóg”. Z nim i jego żoną nawet ostatnio się osobiście u nas w domu spotkaliśmy aby mu podziękować.

Chcieliśmy także podziękować księdzu za włączenie się w sprowadzenie relikwii błogosławionego Jose. Wierzymy, że to za jego wstawiennictwem Hania wróciła do życia i wraca dziś do zdrowia.

Widzieliśmy płytę z Cristiadą i akapit ze świadectwem opisującym Hani przypadek. Pomimo tego że ją zakupiłem i przeglądaliśmy dokładnie z żoną zawartość to tego nie widzieliśmy. Dopiero znajomi nam to pokazali.

Jeszcze raz księdzu dziękujemy...

Marcin, Agnieszka, Hania i Michał Jachura
Długie 19-06-2014

3 komentarze:

  1. jest masa takich i podobnych znaków ,że ludzie z tamtej strony ratują nas ciągle :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bogu Wszechmogącemu niech będą dzięki

    OdpowiedzUsuń
  3. Po prostu cud nad cuda. Nareszcie możemy przestać marnować pieniądze na jakieś szpitale, przychodnie czy w ogóle całą ochronę zdrowia. Teraz wszyscy będziemy chodzić to kościoła żeby modlić się o zdrowie i nareszcie nie będziemy umierać tylko żyć wiecznie. ;-)

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)