8 października 2012

Verso l’alto, czyli "zawsze w górę".


Jeśli wszystko pójdzie dobrze i Bóg tak zechce (a wierzę, że nie ma powodów by nie chciał) w marcu będę mógł uklęknąć przy nie rozkładającym się ciele błogosławionego turyńczyka i zawierzyć mu, tak z bliska, naszą kochaną polską młodzież. O kogo chodzi? Oczywiście o Piotra Jerzego Frassatiego (1901-1925), którego bł. Jan Paweł wynosząc na ołtarze nazwał "człowiekiem ośmiu błogosławieństw" i "nadzwyczajną zwyczajnością". Marzę jeszcze o jednym. By do Polski powrócić z jego relikwiami. Ufam, że Piotr Jerzy też tego pragnie. Frassatim nie sposób jest się nie zafascynować. Po raz pierwszy usłyszałem o nim wiele lat temu, gdy byłem jeszcze studentem polonistyki w Szczecinie.

Jako młodego chłopaka poruszyła mnie jego "zwyczajność" i "normalność", był pierwszym "błogosławionym", którego poczułem na wyciągnięcie ręki, z którym w ramach katolickiej i genialnej zarazem rzeczywistości "świętych obcowania" postanowiłem się porządnie zaprzyjaźnić. Patron młodych, studentów i ludzi gór. Człowiek głębokiej wiary, żarliwy obrońca Kościoła, student, którego życie wstrząsnęło duchowo Turynem i Włochami. Wreszcie wielki czciciel Maryi, odmawiający z pasją różaniec, z którym nie rozstawał się nawet na chwilę. Mocno Frassatim zafascynowany był ks. Karol Wojtyła. Sam wielokrotnie przyznawał, że życie młodego turyńczyka było dla niego inspiracją w duszpasterstwie młodych, które prowadził. Nic więc dziwnego, że sam, już jako Jan Paweł II, wyniósł Frassatiego do chwały ołtarzy, choć wielu protestowało mówiąc, że cóż to jest za wzór dla młodzieży? Młodzieniaszek palący fajkę i cygara, pijący wino i uwikłany w wiele bijatyk. Na szczęście głosy krytyki nie powstrzymały polskiego Papieża. Postawił na swoim i 20 maja 1990 roku ogłosił Jana Paweł II - Piotra Jerzego Frassatiego - błogosławionym.

Pier Giorgio żył zaledwie 24 lata. Urodził się 6 kwietnia w Turynie (w Wielką Sobotę), w rodzinie wybitnego włoskiego intelektualisty i polityka Alfreda Frassatiego, założyciela liberalnego włoskiego dziennika "La Stampa". Nie będę tu przywoływał całej jego biografii, można ją znaleźć w wielu publikacjach i w internecie. Wspomnę tylko, że jego młodość przypadła na czasy, kiedy we Włoszech panoszył się faszyzm a Kościół przeżywał trudne chwile, atakowany z różnych stron przez ateistyczne ideologie.

Modlitwa była nieodłączną częścią dnia Piotra Jerzego. Rano wymykał się na Mszę świętą, codziennie odmawiał różaniec. Uczestniczył też często w nocnych adoracjach Najświętszego Sakramentu. Traktował je w dość ciekawy, charakterystyczny dla siebie sposób. Twierdził, że jeżeli nad dawnymi królami czuwały zawsze nocne straże, to Chrystus jako Król królów tym bardziej powinien mieć swoich strażników.

Jego przyjaciel Antonio Cairoli wspominał: “Pewnego razu byliśmy na wakacjach z przyjaciółmi. Wróciłem późno i starałem się zachowywać jak najciszej, aby go nie obudzić, ale bezskutecznie. Kiedy go przeprosiłem, powiedział: „Nie ma za co, dobrze zrobiłeś, bo zapomniałem odmówić Różaniec. Zmówimy go razem.” Wyszedł z pościeli, ukląkł i obydwaj zaczęliśmy się modlić. Podziwiałem jego apostolską delikatność i troskę, żeby mieć pewność, że się pomodlę, odmówił drugi Różaniec.” I tym fascynował swoich rówieśników. Nie naciskał, nie zmuszał, ale sam szedł cierpliwie i konsekwentnie swoją drogą wiary, wzbudzając wśród innych szacunek i zdobywając prawdziwy autorytet. Ta historia z różańcem, opowiedziana przez Cairoliego, jest jedną z tysiąca, które przetrwały w pamięci przyjaciół i bliskich młodego Turyńczyka. Marco Beltramo, inny przyjaciel Frassatiego, trzydzieści lat po śmierci Pier Giorgio stwierdził: “Jeśli zapytacie mnie, jaki był pewny środek, na którym on się opierał aby zrealizować tak wspaniałe arcydzieło życia w tak silnej jedności z Bogiem, nie zawaham się odpowiedzieć Wam, że sekret duchowej doskonałości Pier Giorgio wynikał z nabożeństwa do Maryi. Żaden dzień nie upłynął, aby nie wzniósł modlitwy u stóp swojej Niebieskiej Matki, Różaniec, który był jego umiłowaną modlitwą. Zdarzało się niejednokrotnie, że rodzina znajdowała go w pokoju, uśpionego na klęczkach przy łóżku z Różańcem w ręku”.

Różańca trzymał się jak małe dziecko trzymające dłoń swojej mamy. Opowiadają jego przyjaciele, że nie raz jeden, gdy byli w górach, zachęcał ich do wspólnej modlitwy na różańcu. Czasami się z niego życzliwie naśmiewali, przezywali "pobożnisiem" i "dewotką". On reagował na to spokojnie i żartem, zawsze osiągając swój cel, którym była wspólna modlitwa. darzyło się raz, że po ciężkiej wędrówce w górach, wieczorem w schronisku Piotr Jerzy ze swoimi kumplami kładł się spać. Przypomniał sobie nagle o różańcu. Stanowczo zachęcił kolegów, by się z nim pomodlili. Oczywiście zmęczonemu towarzystwu nie za bardzo się chciało. Wtedy Frassati wystrzelił: "Jak się ze mną pomodlicie, wyczyszczę i wypastuje wam buty, na jutro". Spojrzeli się po sobie i pomyśleli, czemu nie. Po skończonym różańcu wszyscy padli wyczerpani na łóżka. A Frassati? Pół nocy czyścił i pastował buty swoim kolegom. W końcu obiecał. Taki był, szalony i radykalny, subtelny i delikatny zarazem, choć jak trzeba było stanąć do walki, w obronie tego, co święte i katolickie, nie wahał się użyć i pięści.

W duchu bardzo silnego na początku XX w. społecznego ruchu katolików, marzył i mówił o tworzeniu nowych więzi społecznych "pod sztandarami Wiary" i w oparciu o Kościół. Od najmłodszych lat miał bardzo silne poczucie przynależności do Kościoła, był z tego powodu bardzo szczęśliwy: "co dzień pojmuję, jaką łaską jest być katolikiem", pisał w lutym 1925 roku do swego przyjaciela Belliniego. Był kimś w rodzaju "katolika zaangażowanego" ale nie był aktywistą, miał silne poczucie misji i apostolstwa. W latach szkolnych i potem w czasie studiów należał do rozlicznych organizacji i stowarzyszeń katolickich. Jako student wstąpił do założonej przez don Luigi Sturco Stronnictwa Ludowego (Partio Popolare Italiano), późniejszej Demokracji Chrześcijańskiej.

Katolicyzm społeczny, scalany organizacyjnie, był dla Piotra Jerzego w kontekście szybko rozwijających wówczas w Europie ruchów narodowo-socjalistycznych, które we Włoszech przybrały kształty faszystowskie, jedyną siłą gwarantującą społeczny porządek w oparciu o wolność, demokrację i sprawiedliwość. Pragnął budować "autentyczne Królestwo Chrystusowe" i dlatego z entuzjazmem wzywał do wysiłków, aby ono zatriumfowało przeciw zgubnemu faszyzmowi, którego nienawidził i nazywał "pożogą Włoch". Nie znosił przemocy, ale gdy widział jawne zastraszanie przez faszystowskie bojówki i ewidentne sfałszowanie wyborów w 1924 roku, stawał się gwałtowniejszy i umiał się bić kiedy było trzeba. Po napadzie szturmówki młodych faszystów na jego dom, miał okazję dać upust swojej złości, kładąc w jednej chwili pięścią napastnika na podłogę. W Rzymie w 1921 roku podczas pochodu Giovente Cattolica, broniąc katolickiego sztandaru swego koła, przeciwstawił się przemocy policji, co musiało zakończyć się dla niego aresztem. Odmówił przynależności do Cricolo Balbo, gdy jego szef kazał wywiesić flagę FUCI w czasie wizyty Mussoliniego w Turynie. Potępiał filofaszystowskie ruchy. Pisał: "Jak można bowiem nazywać katolikami stronnictwo, które popiera rząd nie posiadający zasad moralnych? My – Cricolo Fuci – wybraliśmy drogę, całkiem inną, która nie daje korzyści światowych, za jakie płaci się zaprzedaniem sumienia. Winniśmy do końca drogą wskazaną przez Jezusa Chrystusa, która wprowadzi nas do tryumfu Przyszłego Życia. Mam nadzieję iść drogą ideałów katolickich i móc kiedyś w roli, jaką Bogu będzie się chciało nam dać, bronić i rozpowszechniać te jedyne i prawdziwe sprawy".

W liście skierowanym  do Rycerzy Maryi, w październiku 1922, pisał: "W tej niezwykle poważnej chwili, jaką przeżywa Ojczyzna, my katolicy, zwłaszcza studenci, mamy ważny obowiązek do spełnienia: kształtować samych siebie… My, którzy z łaski Bożej jesteśmy katolikami, nie powinniśmy marnować naszych najpiękniejszych lat życia, jak to niestety, czyni wielu nieszczęśliwych młodych ludzi, którzy myślą tylko o uciechach, owocujących niemoralnością naszego nowoczesnego społeczeństwa. My powinniśmy być zawsze gotowi na podjęcie walk, które nas czekają w wypełnianiu naszego programu, by dać naszej Ojczyźnie dni lepsze i społeczeństwo moralnie zdrowe. Potrzeba do tego modlitwy, organizacji pracy i wewnętrznej dyscypliny oraz gotowości powiązania naszych pasji i nas samych, gdyż bez tego niczego się nie osiągnie".

Jego wiara, zdrowa i całkiem naturalna pobożność oraz wierność Kościołowi wzbudzały wśród turyńskich studentów podziw i szacunek. Frassati był normalnym młodym chłopakiem, silnym i wysportowanym, rozkochanym w górach i alpinistyce. Nie był wybitnym studentem, nauka przychodziła mu z wielkim trudem. Jego ojciec często mu dokuczał i zawiedziony synem powtarzał, że mieszka pod jednym dachem z nieukiem i tępakiem. Piotr Jerzy bardzo to przeżywał. Uczył się dużo, wiele nocy spędził nad książkami. Nie chciał zawieść rodziców. Jego pobożność szła w parze z normalnością dorastającego chłopaka. Miał jeszcze jeden wielki sekret. Całkowicie oddał się posłudze ubogim. Gdy na pogrzebie, jego ojciec ujrzał tłumy żebraków i ubogich turyńczyków, klękających przed trumną z ciałem syna, poruszony widokiem i ze łzami w oczach (jak wspomina siostra Piotra Jerzego) szeptał z mocnymi wyrzutami sumienia: "mój syn był świętym".

Tę świętość wykuwał Frassati latami, mimo młodego wieku, codziennie przyjmując Komunię Świętą, czytając Pismo Święte (kochał listy św. Pawła), pomagając ubogim, niosąc krzyż nauki i... odmawiając różaniec. Marco Beltramo, trzydzieści lat po śmierci Pier Giorgio, wspominał o nim: "Uprawiał on w swoim ogrodzie roślinę, której twarde nasiona zbierał i dawał siostrom, aby zrobiły z tego różańce, które potem rozdawał swoim przyjaciołom. Czasami wyśmiewaliśmy się z tego jego różańca, wykonanego z szarych, okazałych paciorków, mówiąc, że został on porzucony przez starą przeoryszę, lecz chcę Was zapewnić, że do dziś nosimy ze sobą różaniec, który on nam podarował, jako najpiękniejszy i najcenniejszy dar ”.

Piotr Jerzy zmarł 4 lipca 1925 roku, mając zaledwie 24 lata. Był wtedy tuż przed zakończeniem egzaminów i ukończeniem studiów. Zaraził się chorobą Heinego Medina od biednych, którym pomagał. Poczuł się źle w dniu swoich imienin, 29 czerwca. Był to czas, gdy ciężko chorowała jego babcia. Rodzina nie zauważyła więc jego postępującej choroby. On sam nie chciał nikomu sprawiać kłopotu swoją osobą i starał się pomimo wszystko wypełniać swoje obowiązki. Dopiero czwartego dnia z powodu postępującej choroby musiał pozostać w domu. Diagnoza lekarska postawiona została zbyt późno i przywieziona surowica nie przyniosła efektów. Sparaliżowany, z modlitwą na ustach, umierał powoli, w wielkich bólach. Jego śmierć była zaskoczeniem dla rodziny, która pogłębiona była jeszcze w żalu po śmierci babci.

Zarówno w życiu duchowym, jak i w życiu świeckim dewizą Piotra Jerzego było „Verso l’alto”- „zawsze w górę”, „zawsze na szczyty”. Przyjaciele nazywali go: "Valanga di Vita" ("lawiną życia"). Pozwólcie, że na koniec zostawię was ze słowami tego fascynującego, młodego chłopaka, który będąc "nadzwyczajnie zwyczajnym" (Jan Paweł II), udowodnił światu, że świętość jest na wyciągnięcie ręki.

"Z pewnością wiara to jedyna kotwica, która może nas ocalić, jej trzeba się uchwycić całą mocą. Bez niej czymże by było całe nasze życie? Niczym, a raczej niepotrzebną udręką, bo w świecie jest tylko cierpienie, a cierpienie bez wiary jest nie do zniesienia. Cierpienie zaś pokrzepione choćby małym płomykiem wiary staje się czymś pięknym, gdyż zaprawia ducha do walki. Dziś w takim zmaganiu mogę tylko dziękować Bogu, że w swoim nieskończonym miłosierdziu raczył udzielić memu sercu tego cierpienia, abym trudną, ciernistą drogą skierował się do życia bardziej wewnętrznego, bardziej duchowego”.

"Nic więcej nie mam ci do powiedzenia oprócz tego, że moje życie jest monotonne, lecz z każdym dniem rozumiem coraz bardziej, jaka to jest Łaska być katolikiem. Biedni nieszczęśnicy ci, którzy nie mają Wiary: życie bez Wiary, bez dziedzictwa, którego się broni, bez podtrzymywania Prawdy w nieustannej walce, to jest nie życie, lecz wegetacja.

My nigdy nie powinniśmy wegetować, zawsze powinniśmy żyć, bo nawet poprzez wielkie rozczarowanie winniśmy sobie przypominać, że jedyni posiadamy Prawdę, mamy Wiarę do utwierdzenia, Nadzieję dotarcia do naszej Ojczyzny. Przeto precz ze wszelką melancholią, która może się pojawić tylko wtedy, gdy się traci Wiarę. Cierpienia ludzkie dotykają nas, ale jeśli się na nie patrzy w świetle Religii, a więc Rezygnacji, nie są one szkodliwe, są zbawienne, bo oczyszczają Duszę od tych małych i nieuniknionych plam, jakimi my, ludzie, przez naszą złą naturę, często się brukamy". (List do Izydora Bonini, 27.02.1925 r)

"Wiary trzeba się trzymać z całych sił. Nasze życie, jeśli jest prawdziwie chrześcijańskie, jest nieustającą ofiarą, nieustającym wyrzeczeniem. Wiara dana mi przez chrzest przemawia do mnie mocnym głosem: sam jeden nie dokonasz niczego, lecz jeśli Bóg będzie ośrodkiem każdego Twojego działania osiągniesz wszystko". (List do M. Beltramo)

Bł. Piotrze Jerzy Frassati, ora pro nobis...

2 komentarze:

  1. życie bez wiary to wegetacja... o tam, ma rację. Bóg ośrodkiem działania... ładnie ujętee. O, i znowu do mnie dociera.
    ciekawa postać. przyznam jednak i to, że z tymi postaciami wspominanymi w Kościole tak często, mam kłopot... Mam inne odciski palców... czyli trochę inną duszę, jak każdy inny człowiek...
    jakoś po omacku szukam więc swego rysu..., swej formy, by Treść Ta Sama, wyraziła się trochę "po mojemu".
    hmmm czy tak ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gościu w 100% na propsie, jestem urzeczony, piękne..

      Usuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)