3 maja 2010

Turyn, Papież i geje...


Benedykt XVI miał w Turynie "konkurencję" – donosi portal Onet.pl. Oto „w centrum Turynu zorganizowano protest przeciw wizycie papieża. Przeciwnicy kościoła przebrani w stroje księży i papieża chcieli zwrócić uwagę na ostatnio głośne skandale seksualne wśród duchowieństwa.
Protestujący krytykowali też papieża za poglądy na aborcję, homoseksualizm i antykoncepcję”.


Można też obejrzeć filmik z „protestu” zorganizowanego raptem przez kilkunastu gejowskich aktywistów (jak podają źródła włoskie), wspomaganych paniami kochającymi „inaczej”, którzy znowu pokazali swój poziom, Bóg sam jedyny wie czego. Domyślam się, że swojej perwersyjnej głupoty i całkowitego braku taktu, tudzież kultury. I znowu uciemiężeni geje obrazili wszelkie możliwe świętość w takt wygrywanej na bębenkach śmiesznej melodyjki – przecież im wolno, a jakże. Nie daj Bóg, gdyby któryś z katolickich duchownych ośmielił się zrobić coś podobnego… Zaserwowano by tedy w mediach porządną wrzawę, z hasłami pokroju: „katolicka homofobia” etc. a pani Senyszyn poczyniła by z pewnością na swoim blogu pełen goryczy wpis, broniąc rzecz jasna zdeptanej godności biednych, prześladowanych i upokorzonych homoseksualistów.

Banda z lekka przytępionych półinteligentów zrobiła to, co zrobiła w czasie, kiedy Benedykt XVI przybył umocnić w wierze Turyńczyków, odprawiając im i zgromadzonym pielgrzymom – Eucharystię. Więcej, ów śmieszny protest dla Ojca Świętego raczej konkurencją stać się nie mógł, i nie był w żadnym calu. Zaś forma krytyki papieskich poglądów w sprawie etyki i moralności okazała się być żadną „formą” i żadną „krytyką”, (choć było przez moment kolorowo, głośno i niby śmiesznie, jak to na każdej gejowskiej paradzie, która ma uświadamiać cywilizowanej część ludzkości, że homoseksualista to też człowiek i że ma prawo ubierać się w skóry, lateksy i biegać na golasa po ulicach, wymachując wibratorami i innymi zdobyczami seksualnej wolności)…

Kolejna śmieszna informacja Onetu.pl i kolejny już mniej śmieszny wniosek: „głupota ludzka nie zna granic” i żal tylko, że w mediach jest na nią wciąż za wiele miejsca…

17 komentarzy:

  1. Nie trzeba się na nich złościć, proszę Księdza, trzeba im współczuć. Rzeczy niewłaściwe, złe, obrażające innych, robią zwykle ludzie nieszczęśliwi. Bywają denerwując, owszem, ale- jak wiadomo- ci, których najtrudniej nam kochać, to jednocześnie ci, którzy najbardziej potrzebują naszej miłości. Zamiast więc denerwować się i nazywać ich "bandą z lekka przytępionych półinteligentów", lepiej się za nich modlić :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ks. Rafał04 maja, 2010

    Modlimy się, modlimy... ale to nie zwalnia nas z nazywania pewnych zdarzeń i sytuacji po imieniu. +pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Język miłości:
    1. "perwersyjnej głupoty i całkowitego braku taktu, tudzież kultury.",
    2. "zdeptanej godności biednych, prześladowanych i upokorzonych homoseksualistów. ",
    3. "Banda z lekka przytępionych półinteligentów",
    4. "głośno i niby śmiesznie, jak to na każdej gejowskiej paradzie",
    5. "ma prawo ubierać się w skóry, lateksy i biegać na golasa po ulicach, wymachując wibratorami i innymi zdobyczami seksualnej wolności)…",
    6. „głupota ludzka nie zna granic”.

    Uczciwe, zatem:
    "Nie daj Bóg, gdyby któryś z katolickich duchownych ośmielił się zrobić coś podobnego… "
    "Crimen sollicitationis" i gwałty dzieci oprotestowane przez demonstrantów, czyli: "chcieli zwrócić uwagę na ostatnio głośne skandale seksualne wśród duchowieństwa." - jest "BE"?

    OdpowiedzUsuń
  4. Znalazłem w poprzednich postach takie wspominki: "Wielu siedzi za kratkami [księży]. Stali się fachowcami od „złych dotyków”. Myślę sobie wtedy: czy zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy? Ilu z nich odeszło, bo nie modliłem się zbyt mocno, bo nie pościłem, nie walczyłem o ich dusze, o ich powołania?... Bo nie byłem przy nich, gdy tego potrzebowali…"

    A zapytałeś siebie czy:
    1. zjawiłem się na policji ze swoimi podejrzeniami (może i dowodami)?,
    2. czy pomogłem ofiarom "złych dotyków",
    3. czy wolę modląc się czy czynem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ks. Rafał07 maja, 2010

    nomilk przedewszystkim to pytam sie siebie "z jakiej jesteś planety" i słysze głuchą ciszę... Wymowną niezwykle :) +pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Anonimowy07 maja, 2010

    Nomilk widać nie wie co to moc modlitwy i postu... niestety.

    OdpowiedzUsuń
  7. Anonimowy07 maja, 2010

    Faktycznie może dobrze, że środowiska homoseksualne organizują manifestacje przeciwko przemocy seksualnej wobec dzieci, bo problem jest ogromny, tyle że fałszują obraz rzeczywistości wskazując winnych tylko i wyłącznie wśród księży. Więc ja, zgodnie z prawdą i wszelkimi statystykami, mówię, że przemoc seksualna wobec dzieci najczęściej jest czyniona przez ich rodziców albo bliski krąg rodzinny. Więc poprę manifestację przeciwko Rodzicom - sprawcom kazirodztwa, przeciwko najbliższej rodzinie - sprawcom kazirodztwa, przeciwko sutenerstwu Rodziców... Jedna z matek, które pozwalała na stosunki kazirodcze swojego męża i wspólnej córki (ojca z córką) powiedziała, że woli jak jej "mąż puszcza się z kimś z jej rodziny, a nie z obcą dzi..."

    OdpowiedzUsuń
  8. Ks. Rafał pisze...

    nomilk przedewszystkim to pytam sie siebie "z jakiej jesteś planety" i słysze głuchą ciszę... Wymowną niezwykle :) +pozdrawiam

    - jak zwykle język miłości i nonsensu zamiast rzeczowej odpowiedzi.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ks. Rafał09 maja, 2010

    Rzeczowe odpowiedzi paść mogą na rzeczowe pytania, tzn. odarte z emocjonalnej argumentacji "ad personam" +pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  10. A w odpowiedzi jak zwykle:
    "Język miłości:
    1. "perwersyjnej głupoty i całkowitego braku taktu, tudzież kultury.",
    2. "zdeptanej godności biednych, prześladowanych i upokorzonych homoseksualistów. ",
    3. "Banda z lekka przytępionych półinteligentów",
    4. "głośno i niby śmiesznie, jak to na każdej gejowskiej paradzie",
    5. "ma prawo ubierać się w skóry, lateksy i biegać na golasa po ulicach, wymachując wibratorami i innymi zdobyczami seksualnej wolności)…",
    6. „głupota ludzka nie zna granic”.
    "

    OdpowiedzUsuń
  11. Ks. Rafał11 maja, 2010

    "język miłości", "mowa nienawiści" ble, ble, ble... A może czyste fakty, obiektywna rzeczywistość, Jezusowe "biada wam", "plemię żmijowe" skierowane do mistrzów hipokryzji. Wiem nomilk, to boli, jak przy każdej operacji, kiedy trzeba jakieś cholerstwo wyciąć, usunąć, ale innej drogi nie ma :) pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  12. hahha, jazda!
    I znowu! Kolejny raz język miłości!!!! Brawa!

    OdpowiedzUsuń
  13. Ks. Rafał11 maja, 2010

    +Dzięki... Miłość cierpliwa jest :))))))

    OdpowiedzUsuń
  14. Ks. Rafał11 maja, 2010

    Będę czekał cierpliwie nomilk :)))) pa

    OdpowiedzUsuń
  15. Anonimowy12 maja, 2010

    Nomilk zdaje się swoim "zachowaniem buntu" próbuje rozpaczliwie zwrócić na siebie uwagę Księdza, a każda reakcja Księdza (także negatywna) staje się dla niego wzmocnieniem pozytywnym. Proponuję w ogóle nie reagować na wpisy Nomilka, bo to nic nie da. Tylko cisza, tylko cisza. Tak przynajmniej myślę

    OdpowiedzUsuń
  16. Psychologiczna koncepcja katolicka?

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)