11 października 2012

Ja, stary Iskariota (1)

Rok Wiary rozpoczęty. A mnie wzięło na wspomnienia. Próbuję więc cofnąć się w czasie, wnikając w kolorowy świat wspomnień, w przeszłość dziwnie bliską, prześledzić życie i losy mojej wiary. Wszystko zaczęło się zimą 1978 roku. W jedną z mroźnych niedziel rozpocząłem swój bieg. W kościele św. Marcina w Tolkowcu, przenikliwy chłód wdzierał się w ciała rozmodlonego tłumu. Wśród nich stali moi rodzice, z małym brzdącem na rękach. Byłem trzecim dzieckiem Jerzego i Stanisławy. Długo oczekiwanym chłopcem. Odwieczny pozwolił mi przyjść na świat i cieszyć się cudownym rodzeństwem: dwoma siostrami Anetą i Edytą. Podarowano mi imię Rafał, po dziadku mojego taty. Otrzymałem też drugie imię – Jerzy, po moim tacie oczywiście. Malutki, niewinny, urodzony 6 września 1978 roku, czekałem na krople żywej wody. Stworzony na obraz i podobieństwo samego Boga. 


Nie potrafiłem wtedy jeszcze mówić, więc z pomocą przyszli moi kochani rodzice. Wypowiedzieli więc za mnie moje pierwsze „wierzę”, za co jestem im szalenie wdzięczny i tak pozostanie do końca moich ziemskich dni. Tamtego dnia dusza moja i ciało rozpoczęły bieg wiary. Do sztafety dołączyli pierwsi moi patroni: św. Rafał, św. Jerzy i św. Marcin. No i ta, która ziemi warmińskiej, mojej ziemi umiłowanej, dotknęła swoją stopą w 1877 roku, gdy objawiła się w Gietrzwałdzie. Niepokalane Poczęcie, Królowa Aniołów, miłująca swój warmiński i polski lud, powtarzająca z iście matczyną troską: „Odmawiajcie różaniec”…

***

Lata mijały, chłopiec wzrastał w łasce, u Boga i u ludzi. Otulony wiarą rodziców i chrzestnych (wujka Zbyszka i cioci Basi)  rosłem w tempie zastraszającym. Pierwsza modlitwa, której mnie nauczono, do dziś wzrusza mnie i napełnia ciepłymi wspomnieniami dzieciństwa. Brzmiała mniej więcej tak: „Dobranoc, dobranoc, dwa aniołki na noc, Matka Boska przy łóżku, a Pan Jezusek w serduszku”. Prawda, że piękna? Polecam, wchodzi w serce szybko, dzieciaki łykają ją ekspresowo. Z czasem pojawiały się kolejne modlitwy: „Zdrowaś Mario”, „Ojcze nasz”. Mamusia dbała o to, byśmy z siostrami przed snem odmawiali pobożne pacierze. Sama zresztą modliła się codziennie. 

***

W maju klękaliśmy razem z tatą i mamą w tzw. dużym pokoju, by wspólnie odmówić Litanię Loretańską. W czerwcu przychodziła kolej na Litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Lubiłem te chwile, gdy całą rodziną klękaliśmy do wspólnej modlitwy. A gdy już podrosłem trochę i nauczyłem się czytać, dano mi przywilej i sam odczytywałem słowa litanii. Czułem się wtedy bosko, wyobrażałem sobie, że jestem księdzem i że prowadzę modlitwy w kościele, wypełnionym po brzegi pobożnymi wiernymi. Marzenia przekładałem na real w przedszkolu. Panie miały ze mną dobrze. Stworzyłem bowiem, mając do dyspozycji trzy pomieszczenia i kilkadziesiąt dorodnych sztuk moich rówieśników, całkiem świetnie funkcjonującą strukturę, która przypominała katolicką parafię. Łączyłem w pary koleżanki z kolegami i udzielałem im ślubów. Ochrzciłem wszystko, co się dało: miśki, lali, pajacyki. Raz nawet zorganizowałem pogrzeb. I choć nikt nie chciał robić za nieboszczyka, w końcu cel osiągnąłem. Wyraźnie rozbawione całą sytuacją panie, wyznaczyły bowiem jednego biedaka i ten musiał się trochę należeć, oczywiście w bezruchu, zanim skończyłem wszystkie swoje modlitwy i obrzędy. Dziś się z tego śmieję, choć jednocześnie widzę, że będąc małym chłopakiem radziłem sobie całkiem nie źle z odczytywaniem swojego powołania. I żałuję tylko jednego. Że wówczas nie wpadłem na pomysł by zbierać tacę (sic!). Choć z drugiej strony czasy były trudne. Przepraszam, na żarty mnie wzięło.

***

Bieg wiary trwał. Biegłem szybko i z najwyższym poświęceniem. Zanim przystąpiłem do I Komunii Świętej i pierwszego Sakramentu Pojednania, obalałem komunizm razem z Janem Pawłem II. Tak, jeśli nie wierzycie, posłuchajcie. Zdarzyło się raz, że mój tato został delegatem na kolejny krajowy zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Byłem z niego dumny. W telewizji pokazywano urywki z warszawskiego kongresu PZPR w Sali Kongresowej, a ja z wypiekami na twarzy wypatrywałem na ekranie starego ruskiego telewizora – mojego papy. Gdy wrócił, przywiózł ze sobą mnóstwo czarno-białych fotografii. Na jednej z nich, zobaczyłem tatusia, jak ściska dłoń jakiegoś gościa w mundurze, z wielkimi binoklami na nosie. Okazało się, że był to jakiś tam gen. Wojciech Jaruzelski. Na innej fotce tato ściskał dłoń innemu dziwakowi. Miał dziwne plamy na łysej głowie. Mama mi powiedziała, że to jakiś tam Michaił Gorbaczow. Ale nie zdjęcia mnie podniecały. Oto zobaczyłem nagle potężną księgę w czerwonej płóciennej oprawie. Zadrżałem. Przypominała mi bowiem inną księgę, obiekt chłopięcego pożądania, na której stronice patrzał nieustannie mój Proboszcz, gdy odprawiał Mszę Świętą. Jak się później okazało Mszał to nie był, ale potężna „kniga” zawierająca przemówienia towarzyszy i postanowienia z poprzednich zjazdów Partii Robotniczej. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Wiedziałem, że oto los uśmiechnął się do mnie i że w dniach najbliższych ta księga zostanie przeze mnie zaadoptowana. I tak też się stało. Tato specjalnie nie protestował a ja wziąłem się do dzieła. 

***

W kilka dni później kolejna Msza w moim pokoiku. Wszystko przygotowane. Kielich (lampka do wina) jest, patena (mały talerzyk od filiżanki) jest, korporał (biała chusteczka do nosa) jest, puryfikaterz (fragment papieru toaletowego) jest, obrus (białe prześcieradło) jest, alba (koszula nocna siostry) jest, ornat (spódnica mamy) jest i wreszcie NOWOŚĆ. Mój pierwszy, cudowny Mszał. Księga z czerwoną okładką, wielka i ciężka, z kolorowymi wstążkami, które sam zainstalowałem. Wewnątrz powklejane teksty Mszy Świętej, które wydarłem (*wyspowiadałem się później z tego) ze starej rozpadającej się książeczki. Kipiałem ze szczęścia. Po latach żartowaliśmy w rodzinie, że „chrzcząc” księgę komunistycznych bredni i robiąc z niej swój pierwszy wymarzony Mszał, przyczyniłem się w jakiś sposób do obalenia komunistycznej tyranii.

***

Odprawiłem tych swoich „mszy” całe setki. Odprawiałem je wszędzie. Opowiadała mi mama (sam trochę z tego pamiętam), jak raz moja rodzinka zjechała się w Strubnie, u moich pradziadków na imprezę. Oni sobie balowali, dzieciaki bawiły się na podwórku, a ja montowałem swój ołtarz w pokoju obok imprezującej rodziny. Prababcia Jadwiga miała w rogu sypialni stolik z ogromną figura Matki Bożej. Wymarzone miejsce. Rozłożyłem wszystko, co potrzeba, przebrałem się i zacząłem. Przenieśmy się teraz do pokoju obok. Kolejny toast, wszyscy gadają, śmieją się i nagle jedna z moich ciotek krzyczy: „cicho!!! Posłuchajcie!”. Wszyscy na chwilę zamilkli i słuchają. A w pokoju obok właśnie wygłaszane jest kazanie: „naród pije alkohol i oddala się od Boga, w rodzinach pijaństwo”… i tak dalej, i tak dalej... Mama opowiadała, że wszystkim zrzedły miny. A ja darłem się nadal, w niebo głosy, całkowicie nieświadom, że lud słucha. Bez żadnej tam pychy, ale przyznaję szczerze, tamtego dnia odniosłem swój pierwszy sukces ewangelizacyjny. Oto Bóg przemówił przez małego chłopaka, który żył marzeniami o kapłaństwie biegnąc drogą wiary, w wyznaczonych mu przez Boga zawodach…

c.d.n.  "Ja, stary Iskariota. Krótka historia (nie)wiary księdza"

5 komentarzy:

  1. Bardzo lubię artykuły Księdza o świętych... ale ten też jest świetny... no to świętości życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekam na cd. i mam nadzieję, że zanim ksiądz dojdzie do roku 2012 nie miną następne 33 lata.

    Też miałam przygodę z "czerwonymi" książkami. Zaczynając nauczanie katechez w szkole w 1991 dostałam półkę w pokoju sekretarki, która musiała usunąć dzieła Lenina, aby zrobić miejsce na moje katechizmy. Śmiała się, że w ten sposób półki zostaną oczyszczone po...... Pozdrawiam Enia

    OdpowiedzUsuń
  3. Mimo znanej czytelnikom dalszej biografii Księdza i wiedzy, że nie zawsze tak było, stwierdzam, że Bóg nadzwyczaj się Księdzem interesował już od samego początku :) a modlitwa na dobranoc chyba też moją pierwszą była :) no i też były msze tylko, że to ja byłam ludem, a kapłanem moja ukochana siostra :) cudowne wspomnienia, domyślam się, że doprawdy zabawne musi być teraz, gdy rzeczywiście jest Padre kapłanem, przypominać sobie tamte chwile :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Za PRL-u były takie meblościanki z wysuwanym tapczanem i biurkiem,które służyło mi za ołtarz. Nigdy nie miałam cierpliwości, żeby odprawić całą mszę, więc ograniczałam się do rozdawania komunii. Ale różaniec to co innego, miałam prawdziwy mikrofon z Grundiga (taki wypasiony jak na owe czasy radiomagnetofon) i podejrzewam, że moje zdrowaśki słychać było u sąsiadów z bloku. Nigdy jednak nie mogłam się zdecydować czy odprawiam różaniec jako ksiądz czy jako dziecko Maryi. Z tym też sobie poradziłam, Ojcze Nasz odmawiałam jako ksiądz, a Zdrowaśki jako dziecko Maryi...

    córka marnotrawna

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja znam inną wersję modlitwy, której Ksiądz uczył się jako pierwszej: Dobranoc Ci, Boże, ja już idę spać, bo jutro raniutko muszę wstać. Dobranoc, aniołeczki, na noc Matka Boża przy łóżku, a Pan Jezus(ek) w serduszku. Zastanawia mnie jedna rzecz: skoro jest Ksiądz urodzonym księdzem, księdzem tak naprawdę od najmłodszych lat - jakim cudem wylądował Ksiądz na polonistyce? :) Ale pewnie Ksiądz dojdzie do tego w następnej części/częściach. :D

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)