13 października 2012

Ja, stary Iskariota (2)


Zdarzyło się swego czasu, że naszą Parafię NMP Królowej Polski w Lipowinie nawiedził obraz-kopia Czarnej Madonny z Jasnej Góry. Wioska przygotowywała się do wizyty Mateczki dosyć intensywnie, pod czujnym okiem Proboszcza. Drogi prowadzące do Lipowiny przystrojone zostały kolorowymi chorągiewkami, wszyscy pucowali Kościół, strażacy prali i czyścili mundury. Atmosfera podniosła, w końcu sama Czarna Madonna odwiedzi naszą miejscowość. Czekałem na nią przejęty ogromnie, czułem w swoim chłopięcym sercu, że znowu wydarzy się coś, co ma olbrzymie znaczenie i że Niebo zwali się na Lipowinę. W końcu się doczekałem. Madonna przybyła, tłumy ludzi w kościele, wielu stało na zewnątrz. Ale z Madonną przyjechał jeszcze ktoś...

Dostałem wytrzeszczu oczu, gdy ujrzałem nagle dostojnie kroczącego mężczyznę, ubranego w purpurę, z malutką czapeczką uwieńczoną na górze dzyndzelkiem. Zamarłem. Proboszcz witał tego pana z namaszczeniem, wiecie, w takim podniosłym stylu kościelnym (on nie mówił, on przemawiał), no więc uleciały w duszną od wiejskich oddechów przestrzeń świątyni hymny pochwalne ku czci, jak się później okazało, biskupa. Msza Święta trwała długo, tym razem Proboszcz nie postawił zegara na Golgocie i Pana Jezusa w śmierci nie poganiał. A ja, mały blondynek z otwartą buzią wpatrywałem się raz w Czarną Madonnę, raz w biskupa, walcząc z palpitacją serca i emocjami, które sięgały zenitu. Lud śpiewał „Madonno, Czarna Madonno, jak dobrze przy Tobie być”… Oj było nam wszystkim tamtego dnia bardzo dobrze, a mi szczególnie, zważywszy na fakt, że w sercu dojrzała tamtego dnia poważna decyzja. Wychodząc z kościoła czułem, że idą nowe czasy i że Bóg dał mi wyraźny znak.

***

Wizerunek Czarnej Madonny oczarował mnie mocno. Równie mocno, co facet w purpurze. Idąc późnym wieczorem na czuwanie modlitewne byłem zupełnie nowym człowieczkiem. Wziąłem ze sobą różową czapkę (była ona wówczas, rzecz jasna obok kozaczków relaksów na zimę, hiciorem dekady – tzw. „smerfetka”, czyli czapeczka z szalikiem koloru różowego). Zatrzymałem się z kolegami i koleżankami pod Kościołem i objawiłem wszystkim coś, co rozpalało od paru godzin moje serce. Włożyłem na głowę czapeczkę (złożoną w taki sposób, że przypominała piuskę biskupią) i stanowczym oraz donośnym głosem (jak rasowy biskup) oznajmiłem wszystkim: „Od dzisiaj już nie jestem księdzem, ale biskupem”. Kiedy to wspominam, mam niezły ubaw, ale wówczas byłem śmiertelnie poważny a gromada dzieciaków otworzyła ze zdziwienia swoje usta. Żeby nie być gołosłownym, wziąłem ich na krótki spacer wokół lipowińskiego kościółka i wygłosiłem pierwszą biskupią katechezę. Oczywiście o Czarnej Madonnie i o tym, że bez niej pobłądzimy, bo naród bez Królowej psa z budą jest warty. A potem poszliśmy na czuwanie. Śpiewałem z ludem pobożne pieśni, modliłem się, drżałem cały, dziękując Bogu za znak i nominację. Tamtego wieczoru różowa czapeczka-piuska przywarła do mojej głowy a serce płonęło ogniem wiary, małej jak ziarnko gorczycy, wielkiej jak Dolina Pięciu Stawów w polskich Tatrach.

***

Dzieciństwo to czas święty. Szczególnie wtedy, gdy ma się normalna rodzinę i rodziców, którzy potrafią zginać kolana. Lipowina, w której wzrastałem, to miejscowość leżąca na ziemi warmińskiej, 11 kilometrów od Braniewa, który swego czasu był stolicą Biskupstwa Warmińskiego. Moja ziemia rodzinna miała szczęście do wybitnych biskupów. Niektórzy z nich zostali kardynałami (m in. Stanisław Hozjusz), a jeden, Eneasz Piccolomini, w 1458 roku został wybrany papieżem (Pius II). Wśród wielkich ludzi związanych z moją ziemią rodzinną są: kanonik Mikołaj Kopernik, bp Jan Dantyszek, bp Marcin Kromer, bp Andrzej Chryzostom Załuski, bpa Mikołaja Szyszkowskiego i bpa Ignacego Krasickiego. Ziemia warmińska wydała wielu wspaniałych naukowców: Franciszka Hipplera (historyka), Eugena Brachvogela (historyka sztuki), Augusta Bludaua (biblistę); w czasach najnowszych: bpa Jana Obłąka (historyka), ks. Tadeusza Pawluka (kanonistę), ks. Władysława Piwowarskiego (socjologa), bpa Juliana Wojtkowskiego (dogmatyka, tłumacza, paleografa), ks. Alojzego Szorca (historyka), ks. Andrzeja Kopiczko (historyka). Zawieszone w katedrze fromborskiej kapelusze kardynalskie i papieska tiara symbolizują wielkość i znaczenie Warmii. Mojej Świętej Warmii, z którą całym sercem jestem tak mocno związany.

***

Dzięki gorliwości i ofiarności wiara katolicka w sercach warmińskiego ludu utwierdzała się, a życie kościelne odradzało się zgodnie z uchwałami Soboru Trydenckiego (1543-1563). Przywiązanie do katolicyzmu wyrażało się też w sposób zewnętrzny poprzez liczne święte znaki, które tworzyły specyficznie religijny krajobraz Warmii z kaplicami, krzyżami, pasyjkami oraz figurami Matki Bożej z Dzieciątkiem. Duże znaczenie dla religijności Warmiaków miały sanktuaria: Święta Lipka, Stoczek Klasztorny, Gietrzwałd, Głotowo, Krosno, Chwalęcin. Pielgrzymowano do nich w nadziei uchronienia się od klęsk wojny, zarazy i innych nieszczęść. W XIX wieku symbolem Warmii katolickiej stał się Gietrzwałd, z racji objawień Matki Bożej w 1877 roku. Maryja ukazała się dwom dziewczętom i przedstawiła jako Niepokalanie Poczęta. Wezwała do codziennego domawiania różańca i trzeźwości. Zapowiedziała też bliskie zakończenie prześladowania Kościoła pod zaborami: pruskim i rosyjskim.  Dumą to zawsze podkreślam, że objawienia Maryi w warmińskim Gietrzwałdzie są jedynymi, oficjalnie zatwierdzonymi przez Święty Kościół objawieniami Matki Bożej w Polsce. Z Gietrzwałdu wyszło odrodzenie życia religijnego w całej diecezji warmińskiej.

***

Do Gietrzwałdu jeździliśmy często. Szczególnie na uroczystości odpustowe. W wakacje, gdy jechaliśmy do Giżycka odwiedzić naszą rodzinę, zatrzymywaliśmy się w Świętej Lipce. Gdy byłem tam pierwszy raz wrażenie ogromne zrobił na mnie ołtarz i organy z ruchomymi figurkami aniołów. Pamiętam, że gdy wróciliśmy do domu chwyciłem kartkę papieru oraz kredki i zacząłem malować ten ołtarz. Wyszło całkiem przyzwoicie, byłem dumny z siebie a mama pokazywała wszystkim moje pierwsze dzieła malarskie, czując gdzieś głęboko w sercu, że jej kilkuletni synek idzie chyba w dobrym kierunku. A tak na marginesie muszę wam powiedzieć, że grzech prawie śmiertelny ma ten, który nigdy na Świętej Warmii nie był i który stopy swej w Gietrzwałdzie nie postawił.

***

Czas płynął. A ja maszerowałem do szkoły, podstawowej oczywiście. Po lekcjach chodziliśmy na katechezę do salki przy Kościele. Mój ówczesny Proboszcz (ks. Henryk) cholerykiem był totalnym i lekcje religii z nim przypominały czasami bardziej tresurę małych zwierzaków, niż katechezę. Drżeliśmy wszyscy i siedzieliśmy jak trusie. Nikt nie podskoczył. Proboszcz dobrze wiedział jak nas pacyfikować. Po kilku dniach wiedzieliśmy, że podskoczyć mu się nie da, a każdy przejaw nieposłuszeństwa z naszej strony uruchomi inkwizycyjną lawinę tortur cielesnych i psychicznych. Pamiętam jak raz dostałem od niego po głowie, czegoś tam nie umiałem. Przywalił mi porządnie. Po powrocie do domu opowiedziałem rodzicom, że ksiądz mi przywalił. Tato zaczerwienił się ze złości i wiecie, co zrobił? Przywalił mi jeszcze mocniej, niż Proboszcz i wykrzyczał (z miłością i troską między słowami), że jak jeszcze raz będę niegrzeczny na religii i zdenerwuję Proboszcza, to mi nogi z tyłka powyrywa. Uwierzcie mi, podziałało. Takie to były piękne czasy, w których i księża i nauczyciele i rodzice szli w jednym szeregu, kochając i wymagając równocześnie, za co wdzięczny im jestem i będę po kres moich dni. W drugiej klasie rozpoczęły się przygotowania do I Komunii Świętej. To wtedy zdałem sobie sprawę, że oprócz mojego kochanego Jezuska, Anioła Stróża i Mateczki Bożej jest jeszcze jeden osobnik, który śmierdział siarką. I tak oto w dziecięcym pejzażu mojej historii wiary pojawia się ojciec kłamstwa, przebiegły chamciur, któremu nie w smak był „bieg wiary” małego chłopca z warmińskiej wioski i który postanowił zrobić wszystko, by tego chłopca zniszczyć…

c.d.n.

8 komentarzy:

  1. Czyż nie jest to oddawanie czci przedmiotom?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest: "Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym (...)."

      Usuń
    2. Napisane jest : "Oto prawo odnoszące się do ofiary zadośćuczynienia: jest ona rzeczą bardzo świętą. Na tym samym miejscu, na którym będą zabijać ofiarę całopalną, będą także zabijać ofiarę zadośćuczynienia. Krew jej wyleją dokoła ołtarza, ale cały jej tłuszcz będzie złożony w ofierze: ogon, tłuszcz, który okrywa wnętrzności, obie nerki i tłuszcz, który jest na nich, który sięga aż do lędźwi, a także płat tłuszczu na wątrobie - przy nerkach będzie oddzielony". (Kpł 7, 1-5). No i co? Zasuwasz na Giewont z barankiem, by go zarżnąć dla Pana? Na litość Boską , żyjemy w czasach Nowego Testamentu!!! Haloooo!! Co zaś do wizerunków i rzeźb: Kościół Święty już dawno to wyjaśnił. Jak ktoś tego nie czai, trudno... Pozdrawiam

      Usuń
    3. II Księga Mojżeszowa 20, 4-5 : Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek, cojest na niebie w górze, i na ziemi w dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią. Nie bedziesz się ima kłaniał..." i V Księga Mojżeszowa 4, 15-16: "Strzeżcie usilnie dusz waszych, gdyż nie widzieliście żadnej postaci, gdy Pan mówił do was na Horebie spośród ognia, abyście nie popełnili grzechu i nie sporządzili sobie podobizny rzeźbionej, czy to w kształcie mężczyzny, czy kobiety"
      I przykazanie zakazuje posiadania innych bogów obok Jahwe w postaci rzeźb i obrazów, a nie całkowity zakaz ich wykonywania.Można by tutaj dodać jeszcze (idąc za KKKK) , że podobizna Pana Jezusa jak i innych świętych (którzy uosabiają i prowadzili/prowadzą swoją postawą życia do Chrystusa Pana) od momentu kiedy zaczął chodzić po Ziemi Świętej i ewangelizować uosabia niejako fakt tego, że Bóg się do nas przybliżył albowiem "Słowo stało się Ciałem i zamieszkało pośród nas".
      Stąd też starotestamentowe zapisy dotyczące rzeźb tyczą się aktualnie tylko do rzeźb jakichś bożków w stylu 'święte krowy' w innych religiach itp, nie zaś do osoby Chrystusa Jezusa i innych świętych (j.w.)
      Właściwe rozumienie posiadania rzeźby, malowidła i oddawania czci Panu Bogu w ten sposób, że poświęca Mu się czas nawet w taki sposób "namacalny" jest miłym gestem Ludu Bożego, który pamięta o swoim Stwórcy.
      Ważne tylko, aby to dobrze rozumieć i nie wykrzywić kultu świętych np. i kultu maryjnego (bo niestety zdarzają się różne pieśni nawet śpiewane w kościołach, które nie są zgodne z tym co głosi Kościół Święty, a Lud sobie to dodał np. pieśń o Mamie Maryi, gdzie się śpiewa że jest szafarką łask. Prawda jest taka, że jest szafarką pośredniczenia w udzielaniu łask od Jezusa

      Usuń
    4. Jest różnica między obrazem cudownej matki boskiej, a cudownym obrazem matki boskiej, prawda?

      Usuń
  2. nie jest... jak to mawiał nasz Pan: "kto może pojąć, niech pojmuje". A że my katolicy mamy to szczęście, że pojmujemy, chwała Panu +pozdrówka

    OdpowiedzUsuń
  3. Może by Ksiądz tak wydał własną książkę?
    Wspaniały blog, uwielbiam go czytać i chociaż mieszkam, można powiedzieć, na drugim końcu Polski i nie znam Księdza osobiście, to wydaje się Ksiądz być wspaniałym, kontaktowym kapłanem :)

    Pozdrawiam serdecznie i zapewniam o modlitwie:)

    OdpowiedzUsuń
  4. ojoj... proszę o dyspensę od tego grzechu śmiertelnego... moi rodzice za to byli i w Gietrzwałdzie, i w Świętej Lipce :) jak Pan Bóg da, to może kiedyś w ich ślady wstąpię :)
    @Anonimowy, pomysł z książką dobry, ale potrzebna by też była dobra reklama. Dzisiaj byłam na spotkaniu z Panią Łyżeczką - też jej ktoś doradził, żeby na podstawie notek na swoim blogu napisała książkę... Książka jest dobra (dziś słyszałam fragmenty, nie mogę się doczekać, kiedy przeczytam całość), ale... rozchodzi się średnio, raczej wśród znajomych. A szkoda, bo normalnych książek i normalnych autorów naprawdę brakuje.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)