13 listopada 2011

Młodzi nie potrzebują księdza

Nie w mojej naturze - lamentować i snuć czarne scenariusze na przyszłość. I owszem, od czasu do czasu biadolę sobie po cichu, ale biadolenie szybko mija, szczególnie wtedy, gdy moje spojrzenie przenika się z Jego spojrzeniem. Na Adoracji Najświętszego Sakramentu wzburzone jezioro emocji i lęków szybko zostaje uciszone, Jezus jest Mistrzem pacyfikowania wszelkich burz i nawałnic duchowych. A kiedy już robi się cicho, powietrze staje się przejrzyste, przychodzi moment na trzeźwą ocenę sytuacji. Myślę, że na dzień dzisiejszy warto rozpocząć spokojną i merytoryczną dyskusję na temat przyszłości Kościoła i... szczególnie (co mi mocno na sercu leży) obecności w Kościele naszej ukochanej młodzieży...

No więc mamy problem. I to duży. Kościoły w miarę pełne, w niedzielę jest do kogo mówić i z kim się modlić, ale... No właśnie, jest małe "ale". Zza ołtarza widać to jak na dłoni. Chodzi o średnią wieku obecnych w Kościele wiernych. Uważny obserwator zorientuje się szybko, że młodzieży na Mszach Świętych jak na lekarstwo. Spektakularne akcje "Lednicy" czy innych dzikich spędów ludzi młodych nie są w stanie wypełnić pustki, panującej w wielu parafiach. Pustki, bo w wielu wspólnotach duszpasterstwo młodych leży trupem. Czy w polskim Kościele powtórzy się historia niemieckich katolików? Lata sześćdziesiąte, niemieckie kościoły pełne wiernych. Tylko nikt nie zauważył (albo bał się to zauważyć), że w ławkach brakuje młodzieży. I że to pokolenie, odsuwające się od Kościoła, spłodzi i wychowa następne pokolenie, które drogi do Kościoła raczej nie odnajdzie. Wynik niemieckich doświadczeń można ocenić samemu. Przejechać Niemcy wzdłuż i wszerz, zobaczyć, kto w nabożeństwach uczestniczy. Po drodze miniemy też setki zamkniętych i sprzedanych kościołów. Mówiąc krótko: krajobraz po bitwie, która rozegrała się w duszach Niemców, bitwie przegranej, choć wojna trwa nadal.

Od czasu do czasu w mediach katolickich (i nie tylko) problem jest zasygnalizowany. Ale co po sygnałach, jak wciąż brakuje i pomysłów i chęci - u wielu z nas (kapłanów) na zarzucenie sieci i łowienie młodych. Myślę, że ważne tu jest również mocno zwrócenie uwagi na styl i formę duszpasterstwa dzieci. Bo przygoda z Chrystusem i Kościołem rozpoczyna się w dzieciństwie. Możemy wciąż (i robimy to namiętnie) zwalać winę na rodziców i domy rodzinne. Jęczeć, że w domach źle się wychowuje, że niektórzy rodzice zaniedbują mocno formację duchową i religijną swoich dzieci. Możemy zapoznawać się z kolejnymi statystykami rozwodów i separacji, płakać, oburzać się, żalić, ale cóż to da? Świat jest taki jaki jest, zawsze bywało lepiej lub gorzej, każdy czas i każda cywilizacja ma swoje demony, które mieszają w głowach, wykrzywiają człowieczeństwo, zabijają w ludziach ich obraz i podobieństwo Boże. Pytanie tylko: co robimy, by jak najwięcej (młodych szczególnie) przekonać do Ewangelii, zarazić Dobra Nowiną, zafascynować Chrystusem?...

Myślę, że najpierw my - kapłani, powinniśmy się ostro wziąć do roboty. To pasterz szuka zaginionych owiec, nie odwrotnie. Zastanawiam się często, co mogę dać ludziom młodym? Dam siebie, swój czas, swoją radość, wiedzę... Ale to za mało. To na dłuższą metę nie podziała. Kapłan może ofiarować młodym Chrystusa. Nie tylko na Mszy Świętej. Nie może nasze duszpasterstwo ograniczać się do sakramentów. Przyjdą, nie przyjdą, zaliczą, nie zaliczą - ich sprawa. Młodzi nie przyjdą, jak wpierw nie spotkają kogoś autentycznego, wyrazistego, wierzącego Chrystusowi pasterza. Wiem, brzmi dziwnie, ale mam czasami wrażenie, że wielu z nas księży, ma problemy z wiarą. Nie chcę osądzać i krytykować dla krytyki, snuję natomiast pewną refleksję, biorąc pod uwagę również (i przede wszystkim) swoje doświadczenia, swoje wzloty i upadki, także te na polu duszpasterskim. Nam się po prostu czasami nie chce. Taki mały przykład z życia: ksiądz, który bierze trzydzieści godzin katechezy w szkole... Przecież taki kapłan  nie jest (i nigdy nie będzie) w stanie rozkręcić duszpasterstwa młodych. Zarobiony szkolną katechezą ksiądz, bo trzeba zarobić, nigdy nie wyruszy w teren, by odszukać zaginionej owcy, uwięzionej w cierniach cywilizacyjnych chorób, moralnie wykolejonej.
1) Życie duchowe księdza... Jego wiara... Tylko zasygnalizuję: bez modlitwy ksiądz staje się urzędnikiem, pacyfistą, karierowiczem, duchowym bankrutem. Odprawienie Mszy, brewiarz w kratkę odmówiony, różaniec z ludźmi w październiku - to za mało. Jak ksiądz może dać ludziom młodym Kogoś, kogo zupełnie nie zna i z którym ma mocno nadwyrężone relacje. W jak sposób kapłan zaniedbujący pielęgnowanie życia nadprzyrodzonego w sobie - może stanąć przed młodzieżą i wiarygodnie mówić jej o arkanach duchowości, skoro sam jej nie ma i jest wewnętrznie pusty, doszczętnie wykolejony. Życie nauczyło mnie jednego: zanim do nich pójdziesz, pomódl się za nich, omadlaj ich żarliwie, dobijaj się do tabernakulum, patrz Jezusowi w oczy i Jezusowi daj szansę spoglądania na ciebie... Młodzi nie potrzebują księdza, młodzi potrzebują Chrystusa. Damy im Chrystusa, oni oddadzą Chrystusowi wszystko. Młodzież szybko wyczuwa (wiem ze swojego doświadczenia, nie urodziłem się w sutannie) czy ksiądz jest autentyczny, rozmodlony, wierzący. Ksiądz powinien dużo za młodzież naszą ukochaną się modlić. Im więcej modlitwy, tym więcej światła, im więcej światła, tym więcej pomysłów i natchnień, potrzebnych w kontaktach z wymagającym wiele - młodym człowiekiem.

2) Być blisko młodych... Mieć w sobie miłość... Słuchać ich, rozmawiać, nie przekreślać. Nie mają łatwego życia. Diabeł wie, jak młodych podejść, w jakie newralgiczne punkty ich "esse" uderzyć, jak młodych złamać. Diabeł wie, a ksiądz? Zamknąć się w kościele, zamknąć się na plebanii, pobyć w szkole, w klasztorze, ale co więcej? Czy tak trudno jest okazać młodym zainteresowanie, troskę, wyrozumiałość? Okazuję się, że dla wielu facetów - egoistów w sutannach i habicie sprawia to ogromną trudność. A młodzież mamy kochaną, choć mocno poranioną i czekającą na dobre słowo, na okazanie zainteresowania. Młodych trzeba pokochać, bo jak już się kogoś kocha, to oddaje się mu wszystko, całego siebie.
3) Jak kapłan ma wiarę i miłość, to ma i nadzieję... Patrzy się w przyszłość i wie, że jutro zależy od "dziś". I nawet jeśli przychodzą niepowodzenia, a jest ich wiele, czas trudny, gdy widzisz odejścia wielu młodych - marnotrawnych, to pozostaje nadzieja: oni kiedyś wrócą. Nadzieję czerpie się z Nieba. Kapłańskie stopy dotykają ziemi i mają jej dotykać, ale dłonie muszą regularnie zahaczać o Niebo. Kapłani pesymiści zabijają ducha. Księża optymiści mogą być infantylni i ślepi na wszystko. Jezus nie był ani optymistą, ani pesymistą. Chrystus był realistą. Świętnie orientował się w tym wszystkim, co działo się wokół Niego. Ale nie bawił się w samca alfa czy bohatera z kreskówek. Szedł ze wszystkim do swojego Ojca. Był pełen Ducha, gotowy na ofiarę. Ziemia i Niebo oddychały w Nim spokojnym rytmem, rytmem nadziei. Jak nam księżom realizmu pełnego nadziei zabraknie, to kto doprowadzi młodych do Chrystusa?...
Wojna duchowa o zbawienie młodych trwa i choć jest najczęściej bezkrwawa, ginie w niej wielu. Często dlatego, że brakuje im doświadczonych i mądrych przywódców oraz strategów. Pisałem na początku o wizji pustych kościołów. Ale nie o kościoły puste i statystyki mi chodzi. Tylko o zbawienie młodych ludzi o ich przyszłość, naznaczoną dojrzałym człowieczeństwem i mądrą chrześcijańską duchowością. Jak się chcemy kiedyś razem w Niebie spotkać, to warto już "dziś" wziąć się do ewangelicznej roboty i ruszyć przed siebie, pokonując kolejne kilometry gorliwej i ofiarnej ewangelizacji. Iść do przodu, jak Chrystus, iść nawet na śmierć, byleby jak najwięcej młodych Chrystusem zarazić. Chrystusem - a nie sobą. Z nadzieją wciąż żywą, że "dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych". A skoro tak, to i młodych da się na łódź Piotrową wciągnąć...

12 komentarzy:

  1. Widzę tu kolejny mądry artykuł... i bardzo ważny temat, tylko rzecz w tym że młodzi właśnie potrzebują Kapłana.
    Oni szukają Księdza-przyjaciela, Księdza- mądrego, słuchającego, Księdza- Ojca, który pokaże im jak budować życie na skale. Pragną Kapłana, który pokaże im Jezusa. Kapłana, który nie będzie zasłaniał sobą tabernakulum ale stanie na równi z młodymi, w ich zwątpieniach i rozterkach, w ich smutkach i radościach przed Panem. Wszystkie aspekty które Ksiądz tutaj pokazał są bardzo ważne, ciężką orką jest praca z młodzieżą, sama mam 18 lat i widzę jak to wygląda w mojej szkole i parafii. Często Księża znużeni swoimi obowiązkami nie mają czasu i pomysłów dla młodych.

    Jednak kilka lat temu miałam szczęście, spotkałam Kapłana, który stał się dla mnie jak drugi tata, tylko że duchowy. W moich problemach i chorobie pokazywał mi Jezusa, uczył jak mu na nowo zaufać, jak wierzyć, gdzie Go szukać... prowadził mnie przez różne ścieżki, aż odkryłam jak wielkim Przyjacielem jest dla mnie Jezus. Za każdym razem kiedy spotykam tego Kapłana dziękuję mu za to, że wtedy był zawsze kiedy potrzebowałam rozmowy, wsparcia czy spowiedzi. W każdej chwili na jego przykładzie poznawałam, że iść za Jezusem wcale nie jest tak bardzo trudno jeśli kocha się Boga i drugiego człowieka. Przykazania wcale nie muszą być bezdusznymi zakazami zabierającymi wolność, ale właśnie one czynią mnie wolną. Wiem, że wielu ludzi nie miało takiej łaski, dlatego dziękuje za nią Panu Bogu i codziennie w modlitwie proszę o świętych i silnych kapłanów na wzór Serca Jezusa.

    Dzisiaj obiecuję pomodlić się za Ciebie Księże Rafale, choć się nie znamy, wiem, że Pan Bóg najlepiej zna Ciebie i Twoje synowskie Serce.
    Klara

    OdpowiedzUsuń
  2. Wydaje mi sie, ze duzym problemem, we wszystkich Kosciolach, jest to, ze mlodych ludzi nie uznaje sie za wartych uwagi.

    Dziecmi w jakis sposob zajmujemy sie naturalnie, pamietamy tez o doroslych. Ale zapominamy juz o mlodziezy i studentach. Zwlaszcza tych ostatnich. Zapominamy, ze Kosciol powinien byc tez dla nich, a moze wlasnie przede wszystkim dla nich, bo bez nich nasz Kosciol rzeczywiscie skonczy jak ten w Niemczech, a to im najłatwiej zrezygnowac z Boga. Pierwszym krokiem powinno byc zdanie sobie sprawy z tego, jak wazni sa w Kosciele mlodzi ludzi i jak bardzo Kosciol nie moze sobie pozwolic na to, zeby nic dla nich nie robic. A dopiero potem powinny isc szczegoly.

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że w dużej mierze odpowiedzialność stoi także po stronie księży, którzy będą chcieli prowadzić młodzież do Boga, także wychodząc naprzeciw, stwarzając różne propozycję. Na szczęście jest to obecne w Kościele. Pozdrawiam serdecznie, z Panem Bogiem!

    OdpowiedzUsuń
  4. Tytuł jest małą prowokacją... Oczywiście, że młodzi księdza potrzebują, ale nie księdza jako księdza, tylko księdza, w którym widzą i czują Chrystusa. +pozdrawiam i zachęcam do dyskusji...

    OdpowiedzUsuń
  5. Bóg zapłać księże Rafale za tych kilka prostych i zarazem niezwykle autentycznych myśli. Oby ten tekst przeczytało wielu kapłanów i wzięło sobie te słowa do serca...

    OdpowiedzUsuń
  6. Z księdza jest niezły prowokator:) mamy młodzież w kościołach, mamy młodzież, czy studentów w grupach duszpasterskich. Księża może nie zdają sobie sprawy, że chodzi, w moim przekonaniu o tworzenie "elit" świeckich, także młodych, którzy będą swoją postawą zarażać innych. Spędów z religijnych pobudek będzie coraz mniej. Na Mszę św. zaproszą oni sami, swoich kolegów, koleżanki. Zadanie polega na dobrej formacji tych, co już przy Kościele są. I wcale nie sprzeciwia mi się to z poszukiwaniem zaginionych owiec, bo znalezione też pomogą nam poszukiwać zaginione.
    Trudność rodzi się z prozaicznego powodu, diabeł znalazł mnóstwo możliwości, które przyniosła mentalność współczesnego oświecenia. Świat zaczął proponować funkcjonowanie oparte praktycznie na tym, że wystarczy podpisać, że chcę coś tam... resztę oni za nas zrobią. Życie wiarą nigdy tego nie proponuje. Św. Augustyn mówił, raz wybrawszy, ciągle wybierać muszę, a to wymaga wysiłku. I tu zaczynają się schody. Można je przejść, bo pustki w młodych nie wypełnimy swoim uśmieszkiem, elokwencją, intelektualnym high ułożeniem, ale jedynie Chrystusem. Inaczej nie wyjdzie. I to róbmy, konsekwentnie, ;pełni ufności, że to Pan przemienia, a nie my.
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Dziękuję za cenny głos. Elity (wśród duszpasterstwa młodzieży( były zawsze i będą... jest tylko jeden problem: wiem z doświadczenia, trzy lata duszpasterzowałem w środowisku studenckim. Chodzi o to, mianowicie, że zapał ewangelizacyjny wśród owych "elit" bywa często nikły, wielu z tych młodych po kryjomu opuszcza akademik, nie przyznając się np. do tego, że idzie do Kościoła. Presja środowiska "niepraktykujących" jest ogromna. Może być inaczej, to prawda, znam wielu, którzy wiary się nie wstydzą i rzeczywiście, pociągają swoim świadectwem. To prawda: potrzebna jest konsekwencja i solidna formacja duchowa oraz intelektualna młodych. Damy radę. +pozdrawiam serdecznie...

    OdpowiedzUsuń
  8. Klasyczne duszpasterstwo, skoncentrowane tylko wokół dystrybucji sakramentów, już nie wystarcza. Zwłaszcza młodym, z którymi trzeba po prostu być. Najtrudniej zacząć - potem już jakoś idzie. Pytanie: jak i gdzie zarzucać te sieci? I nie chodzi koniecznie o to, aby od razu zagarniać całe mnóstwo młodych, ale żeby choć kilkanaście osób przyszło z własnej, nieprzymuszonej woli.
    Może w polskich realiach ewangelizacja powinna koncentrować się bardziej na tym, co mamy na co dzień - bez wymyślania nowych "akcji"?

    OdpowiedzUsuń
  9. Drogi Księże! Dziś przeczytałam artykuł na portalu fronda.pl. Jestem siostrą zakonną. Katechizuję od 1980 r. Mimo upływu lat, jeszcze katechizuję i dużo czasu poświęcam dzieciom. Jak to jest możliwe, że cała ogromna rzesza młodych kapłanów nie widzi problemu o którym Ksiądz pisze w artykule? I skąd tak dużo przeszkód ze strony duszpasterzy w ewangelizacji dzieci, młodzieży i dorosłych? Dom katolicki wynajęty. Nie ma miejsca na spotkania z dziećmi. Ewangelizacja dorosłych? Przecież mają rekolekcje 2 razy w roku, nabożeństwo czterdziestogodzinne, procesję na Boże Ciało... Odnowa w Duchu Świętym? Podziwiam Księże tych ludzi. Nie cieszą się zaufaniem kapłanów. Podziwiam ich pokorę kiedy proszą o możliwość adoracji, powieszenia plakatu, wspólnotowej mszy św. Rekolekcje charyzmatyczne? Wykpione. Konferencje dla rodziców komunijnych? Przecież wiedzą, że trzeba nauczyć dziecko formułek, być na mszy św., podpisać kontrolkę. Po co dodatkowe wychowanie rodziców do wiary? Zawsze dotykały mnie trudności "wewnętrzne". Ale w ostatnich latach opieszałość części kapłanów w walce o dusze, zwłaszcza młodego pokolenia, jest mi niezrozumiała. Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nad nami!

    OdpowiedzUsuń
  10. oczywiscie ze myslacy czlowiek nie potrzebuje ksiedza ktory i tak nie jest lepszy od najwiekszego grzesznika.Trzeba by nie miec rozumu zeby sie z calego zycia tlumaczyc ksiedzu z tego jak sie zyje.Przeciez ksiadz nie pojdzie za mnie do pracy i nie da mi kasy na zycie.Jeszcze wyciagacie lapy po panstwowa kas ei trzeba was utrzymywac

    OdpowiedzUsuń
  11. prawdopodobnie ksiadz nie zamiesci mojego komentarza poniewaz mam inne zdanie na temat potrzeby ksiedza w zyciu ogolnie.Otoz jestem myslacym czlowiekiem i nie czuje wogole zapotrzebowania na ksiedza i czuje sie z tym swietnie.Do kosciola nie chodze i nie praktykuje i kasy tez nie daje na kosciol.Mi nie chodzi o to zeby pluc na kosciol i ksiezy tylko o rzeczowa dyskusje,czego na tym forum niestety nie ma dlatego ze musi byc on zatwierdzony przez ksiedza.Tu nie chodzi o kadzenie sobie tylko o rzeczowa dyskusje.przeciez nie na wszystko nalezy sie zgadzac i a tez mozna o wszystkim dyskutowac.Mysle ze nie obrazilem ani ksiedza ani kosciola wyrazajac swoja opinie.Bym byl bardzo wdzieczny o wrzucenie tgeo komentarza na forum

    OdpowiedzUsuń
  12. Część młodzieży jest po prostu mniej lub bardziej pogubiona we współczesnym świecie, w wierze, we wnętrzu ich własnych dusz. Może nie potrafią sobie oni poradzić z tym, co przeżywają, a jednocześnie boją się poprosić o pomoc. Dlaczego? Nie chcą być wyśmiani, odrzuceni, potraktowani powierzchownie. Ich problemy są ważne, ale często niedostrzegane. Dlatego młodzi albo brną dalej w samozagubienie, albo starają się jakoś normalnie żyć, spychając te problemy i pytania wewnętrzne na dalszy plan, tak, by nie przeszkadzały w codzienności. Młodzi, nie wiedząc komu mogą naprawdę zaufać, boją się otwarcia swoich serc. Wiele uleczyłaby zwykła, normalna rozmowa (później w kwestiach wiary niewątpliwie przydałaby się odpowiednia formacja)tylko że dziś nawet o tę rozmowę jakoś strach poprosić. Dlatego obecna sytuacja będzie się pogłębiać. Młodzież nadal jest pełna zapału i energii, ale bez mądrych przewodników sobie nie poradzi. Często brakuje działania na płaszczyźnie serca, budowania relacji ludzkich, przez które zmierzamy do Boga.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)