24 września 2012

Świadkowie wiary. Św. Ignacy z Antiochii

Jest rok 30. Oto na Górę Oliwną wchodzi grupa mężczyzn. Pośród nich wyróżnia się najbardziej jeden. Subtelnie pokonuje kolejne metry, ma się wrażenie, jakby lekko unosił się nad skalistą powierzchnią. Jego twarz jest pełna światła. To Jezus, wędrowny Rabbi, który jeszcze czterdzieści parę dni wcześniej, po triumfalnym wjeździe do Jerozolimy, został niewinnie oskarżony i bestialsko ukrzyżowany. Umarł w ogromnych męczarniach. Pochowano go w grobie, okrytego całunem. W drodze na Górę Oliwną towarzyszą Mu jego uczniowie. To im trzeciego dnia ukazał się zmartwychwstały. 


Był z nimi przez kolejne czterdzieści dni, a teraz idzie ze swoimi uczniami, na górę, majestatycznie i swojsko zarazem, uczniowie spoglądają ukratkiem na swojego Mistrza, wyczuwają, że to ważna godzina, że za chwilę wydarzy się coś, co wstrząśnie ich wnętrznościami, co którzy napełni ich krwiobieg ogniem kolejnej tajemnicy, do czego zwykli już się przyzwyczaić, będąc u boku Chrystusa....

Docierają na szczyt. Jezus przez chwilę spogląda w Niebo, a potem w oczy swoich ukochanych uczniów. Zatrzymuje wzrok na młodym Janie. Tym, który stał pod krzyżem, w chwili Jego śmierci. O czym myśli Jan? Przez chwilę Jezus wwierca się z miłością w jego młode myśli. A Jan,  patrzy się na Mistrza, czując, że za chwilę coś ich rozłączy. Modli się drżącymi sekwencjami słów, w swoich myślach i mówi, cichutko w swoim sercu:

- Rabbi, w symbolicznym śnie, tej nocy, oglądałem Twe dłonie i stopy. Boję się… Boję się być Twym świadkiem, boję się we śnie, boję się na jawie. Znam ziemię. Ale nie znam Twojego Nieba. Gdzie jest Niebo, o którym opowiadałeś, z którego przybyłeś? Z jakiej materii jest ono utkane? Może z płótna, kamienia, może z drzew? Tu na ziemi same ruiny. Umiem myśleć tylko ruinami, Panie mój…

Pan słyszał te słowa. Uśmiechnął się do Jana, jakby chciał dać mu znak, że słyszy, że rozumie, że wszystko się ułoży, a potem otworzył swoje usta i słowami pełnymi ognia, silnymi jak trzęsienie ziemi, delikatnymi jak sieć pajęcza – objął swoich uczniów:

- Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata.

Jan zamarł w bezruchu. A więc słyszał, słyszał Rabbi jego słowa, ukryte głęboko w drżących myślach jego serca. Uczniowie stali w bezruchu, słowa Mistrza przebijały się przez ich skórę, tkanki mięśniowe, przeszywały ich, docierały do szpiku kości. A Jezus? Spoglądał na nich, jak ojciec na bezbronne niemowlę, chciał ich objąć, tak jak wschodzące słońce, które światłem obejmuje ziemię. Przez ułamek sekundy w jego przebitym Sercu pojawiło się Jezioro Genezaret, zobaczył Szymona Piotra, zarzucającego sieci, obraz przesuwał się za obrazem, wszystko, co ich połączyło teraz wypełniało po brzegi Jego mocno bijące Serce. W chwilę później na oczach uczniów Jezus uniósł się ku górze. Jan padł na ziemię, oczy Jego wypełniły się światłem bijącym od Boga, który stał się człowiekiem. Już raz widział, jak Mistrz jego unosił się ponad ziemię, na Górze Tabor. Ale teraz było inaczej. Nie pojawił się ani Abraham, ani Mojżesz. I za nim pierwsza łza wypłynęła cicho spod powieki Jana, Rabbi zniknął w błękicie Nieba, w promieniach Słońca. Poczuł wreszcie na swoim prawym ramieniu ciężką i spracowaną dłoń rybaka. Dłoń Kefasa, który właśnie pojął, że nie będzie już ryb łowił, ale ludzi i całe narody. Oto na Górze Oliwnej, w delikatnym powiewie wiatru, kilkunastu złamanych życiem i świętymi tajemnicami mężczyzn, poczuło w stopach ogień, który palił się, ale stóp się spalał. „Tylko gdzie teraz iść i od czego zacząć” – myślał Jan, wciąż wpatrując się w Niebo…

***

Minęło ponad czterdzieści lat od tego dnia. Stary, poczciwy i rozpalony gorączką apostoł Jan, spoglądał, nie ukrywając wzruszenia, na list, który otrzymał właśnie od biskupa Ignacego z Antiochii. Tyle razy opowiadał mu o tym wszystkim, co przeżył u boku Jezusa z Nazaretu.

Oczami wyobraźni sięgał właśnie chwili Wniebowstąpienia swojego Mistrza, które wydarzyło się na Górze Oliwnej. Ocierając dyskretnie łzy, które wynurzały się powoli spod jego naznaczonych zębem czasu i zmęczonych całodzienną pracą powiek, szeptał po cichu słowa modlitwy, wiedząc, że Pan je słyszy. I tak szeptał, szlochając:

- Widzę jeszcze wiatr dookoła Twych kolan, Panie, szklany wiatr, opływający Twą postać, widzę jeszcze Twoje stopy i palce u stóp, a potem już nie widzę nic, tylko ślady Twoich sandałów na skale, która stała się brzegiem wyprawy po sens życia i świętą teologię śmierci. Stajemy się coraz chłodniejsi, coraz mniej umiemy kochać, a nasza namiętność jest raczej nawykiem niż ogniem, który winien nas zżerać, a zaprawdę, ma tylko kształt żywiołu i nic poza tym. Pokłuci nudą jak szpecącą ospą, umiemy jedynie ziewać… nad śmiercią, miłością, troską i weselem, i każdym szczęściem. Przestrzeń zamknięta naszymi ramionami jest tylko pustką, w której ptaki umierają, a kwiaty więdną. Nie umiemy żyć w absurdzie i nie umiemy żyć poza absurdem. Siedzimy na ściętych pniach naszych snów, które leżą w poprzek drogi, prowadzącej do nieba… Na świecie było a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli…

I tu gorzko zapłakał. Zmierzch zaczął powoli wlewać się do małej izby, w której Jan siedząc przy stole, próbował poukładać roztrzęsione myśli, robiąc miejsce w swoich obolałych wnętrznościach Słowu, które stało się Ciałem. W dłoniach wciąż trzymał list od Ignacego, swego umiłowanego ucznia. Kochał go ponad życie, szanował bodajże mocniej niż każdego innego pasterza i bez powściągliwości, tak mocno bowiem Słowo Pana w Ignacym rozpalało wnętrzności.

***

 I w tym miejscu pozostawiamy Jana, by przenieść się dalej, w czasie i przestrzeni, by spotkać się i poznać nieco - człowieka równie wielkiej wiary, co św. Jan Apostoł, ojca apostolskiego, czyli św. Ignacego. Już samo jego imię Ignacy (łac. ignis - ogień), mówi bardzo wiele o historii chrześcijańskich męczenników na początku II wieku. Ignacy był drugim po św. Piotrze biskupem Antiochii, miasta, w którym zgromadziła się duża rzesza wyznawców Chrystusa. Kiedy został biskupem, bardzo troszczył się o swoją gminę. Jezusowe słowa: "Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął"(Łk 12, 49), stały się główną inspiracją w jego posłudze apostolskiej.

Czas jego posługiwania pasterskiego w Antiochii przypadł na lata 70 – 107, a więc na czas przełomu I i II wieku. Właściwie o jego życiu możemy dowiedzieć się przede wszystkim z listów napisanych do chrześcijan poszczególnych gmin chrześcijańskich. Legenda głosi, że Ignacy miał być tym szczęśliwym dzieckiem, które Jezus postawił kiedyś przed uczniami i powiedział: „Zaprawdę powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego. Kto się uniży, jak to dziecko, ten jest największy w Królestwie Niebieskim. I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje (Mt 18,1-4). Św. Ignacy wszystkie swoje listy rozpoczynał od słów: „Ignacy zwany Teoforem”, co znaczy: „ten, który nosi Boga”, głosi Go, Jego naukę.

Za panowania rzymskiego cesarza Trajana wybuchło prześladowanie chrześcijan i wtedy to św. Ignacy jako głowa chrześcijan syryjskich został skazany na śmierć przez namiestnika Syrii. Miały go rozszarpać dzikie zwierzęta w jednym z amfiteatrów stolicy cesarstwa rzymskiego. Biskup Antiochii został wysłany pod eskortą żołnierzy do Rzymu. Żołnierze nie szczędzili skazanemu udręk i przykrości, skoro sam św. Ignacy wspominał:

Jestem w walce ze zwierzętami na ziemi i na morzu, w nocy i we dnie, przykuty do 10 leopardów, to znaczy do strzegących mnie żołnierzy, którzy są jeszcze gorsi, gdy się im świadczy dobrodziejstwa.            
                                                                         (List do Rzymian)

W drodze na męczeństwo św. Ignacy napisał 7 listów: do Efezjan, Magnezjan, Trallian, Filadelfian, Smyrneńczyków, do Rzymian i do biskupa Smyrny św. Polikarpa.

W swoich listach ukazał Chrystusa jako prawdziwego Boga i człowieka, łączącego w sobie naturę Boską i ludzką. Jako pierwszy określił Kościół Święty jako „katolicki” na oznaczenie całego Ludu Bożego złączonego z Chrystusem w jeden organizm. Hierarchię Kościoła, według Ignacego,  stanowią biskupi, prezbiterzy i diakoni. Biskupi reprezentują autorytet Boga Ojca, prezbiterzy stanowią grono apostolskie, a diakoni pełnią zadanie Chrystusa sługi. Według św. Ignacego, kto ma wiarę, nadzieję i miłość, ten jest zjednoczony z Chrystusem Panem. Wiele szacunku okazał też biskup Antiochii Kościołowi, który jest w stolicy cesarstwa rzymskiego.

Św. Ignacy pisząc do chrześcijan w Rzymie prosił ich, aby nie starali się o uwolnienie go od męczeńskiej śmierci, której bardzo pragnął:

Pozwólcie mi się stać pożywieniem dla dzikich zwierząt, dzięki którym dojdę do Boga. Jestem Bożą pszenicą. Zostanę starty zębami dzikich zwierząt, aby się stać czystym chlebem Chrystusa. Proście za mną Chrystusa, abym za sprawą owych zwierząt stał się żertwą ofiarną dla Boga (...). Lepiej mi umrzeć w Chrystusie niż panować nad całą ziemią (...). Pozwólcie mi naśladować mękę mego Boga. Jeśli ktoś ma Go w swoim sercu, zrozumie czego pragnę, a znając powód mego utrapienia, ulituje się nade mną (...). Nie chcę już dłużej żyć na ziemi.        
                                                                                       (List do Rzymian)

W Liście do Kościioła w Magnezji pisał:

Zaklinam was, starajcie się wszystko czynić w zgodzie Bożej pod kierunkiem biskupa, który zastępuje wam Boga, kapłanów zastępujących radę Apostołów i moich najdroższych diakonów, mających udział w posłudze Jezusa Chrystusa. On to przed wiekami u Ojca był i objawił się u kresu. Wszyscy zatem przejąwszy obyczaje Boże szanujcie się nawzajem i niechaj nikt nie patrzy na swego bliźniego według ciała, lecz w Jezusie Chrystusie zawsze kochajcie się nawzajem. Niechaj nie będzie w was niczego, co mogłoby was dzielić, lecz jednoczcie się z biskupem i tymi, co wam przewodzą, a jedność ta stanie się obrazem i zarazem nauką nieśmiertelności.

Podobnie więc jak Pan ani sam, ani przez swoich Apostołów, nic nie czynił bez Ojca, z którym stanowi jedno, tak i wy nie róbcie niczego bez biskupa i bez kapłanów. I nie próbujcie przedstawiać jako rozsądne to, co robicie na własną rękę, lecz wszystko róbcie wspólnie: jedna modlitwa, jedna prośba, jeden duch, jedna nadzieja w miłości, w radości nienagannej. Jeden jest tylko Chrystus, od którego nic nie ma lepszego! Wszyscy więc biegnijcie, by zjednoczyć się jakby w jedną świątynię Boga, jakby wokół jednego ołtarza, w jednym Jezusie Chrystusie, który wyszedł od Ojca jedynego, który był w Nim jedyny i do Jedynego powrócił.

                      (List do Kościoła w Magnezji, św. Ignacy Antiocheński)


W „Złotej legendzie” Jakuba de Voragine, w „Legendzie na dzień świętego Ignacego” czytamy:

”Po przybyciu do Rzymu postawiono go przed Trajanem, a ten rzekł doń: „Ignacy, dlaczego podburzałeś Antiochię do buntu i nawracałeś lud mój na wiarę chrześcijańską?” Ignacy zaś odparł: „Obym i ciebie mógł nawrócić, abyś na zawsze posiadł najcenniejsze królestwo!” Wtedy Trajan powiedział: „Złóż ofiarę moim bogom, a uczynię cię najwyższym wśród kapłanów”. Lecz Ignacy odparł: „Ani ofiar nie złożę twoim bogom, ani też nie pragnę od ciebie dostojeństwa. Możesz uczynić ze mną, co zechcesz, ale w żaden sposób mnie nie odmienisz”. Wówczas Trajan rzekł: „Chłostajcie jego barki kańczugami, rozrywajcie jego boki podwójnymi hakami, a rany jego trzyjcie twardymi kamieniami”. Gdy zaś uczyniono z nim to wszystko, a on pozostał niewzruszony, Trajan dodał: „Przynieście rozżarzone węgle i każcie mu przejść po nich bosymi stopami”. Wtedy Ignacy rzekł: „Ani ogień płonący, ani wrząca woda nie potrafi ugasić we mnie miłości do Chrystusa”. Trajan zaś powiedział: „To są chyba sztuki czarnoksięskie, jeżeli znosząc takie cierpienia, nie ulegasz”. A Ignacy odparł: „My, chrześcijanie, nie jesteśmy czarnoksiężnikami, a prawo nasze śmiercią każe czarnoksiężników, ale wy właśnie jesteście nimi, bo oddajecie cześć bałwanom”. Trajan wówczas rzekł: „Rozerwijcie plecy jego hakami, a rany posypcie solą”. A na to Ignacy: „Cierpienia tego życia niczym są wobec przyszłej chwały”. Trajan tedy rozkazał: „Teraz już zakujcie go w żelazne kajdany, przywiążcie do słupa i trzymajcie go w najgłębszym lochu więzienia bez jedzenia i picia, a po trzech dniach rzucony zostanie na pożarcie dzikim zwierzętom”.

Trzeciego dnia tedy cesarz, senat i cały lud zgromadził się, aby ujrzeć, jak biskup Antiochii będzie walczył z dzikimi zwierzętami. Cesarz zaś powiedział: „Ponieważ Ignacy jest tak pyszny i hardy, więc przywiążcie go i wypuśćcie na niego dwa lwy, aby nawet szczątki z niego nie pozostały”. Wtedy św. Ignacy zwrócił się do ludu, który stał wokół, i rzekł: „Rzymianie, którzy będziecie przyglądać się tej walce, wiedzcie, że ból mój nie pozostanie bez nagrody, ponieważ cierpię nie za nieprawość, lecz za bogobojność”. Następnie zaś, jak to czytamy w Historii kościelnej, począł mówić: „Jestem ziarnem Chrystusowym, niechaj zmielą mnie zęby dzikich zwierząt, abym stał się czystym chlebem”. Słysząc to cesarz rzekł: „Wielka jest cierpliwość chrześcijan, któż bowiem z Greków zniósłby tak wiele za swego Boga?” Ignacy zaś rzekł: „To pomoc Chrystusa, a nie moje męstwo pomaga mi znosić cierpienia”. Potem jął drażnić lwy, aby przyszły go pożreć. Wtedy lwy zbliżyły się i wprawdzie zadusiły go, ale ciała jego nie tknęły. Trajan zaś widząc to z największym podziwem odszedł nakazując, aby nie przeszkadzano nikomu, kto chciałby zabrać jego ciało. Dlatego chrześcijanie unieśli jego zwłoki i pochowali je z największą czcią. Niedługo potem Trajan otrzymał list od Pliniusza Sekundusa, polecającego mu gorąco chrześcijan, których cesarz kazał zabijać. Pożałował wtedy cesarz tego, co zrobił z Ignacym, i rozkazał, aby nikt już chrześcijan nie śledził, gdyby jednak któryś z nich wpadł w ręce władz, wówczas miał być ukarany.

Czytamy też, że św. Ignacy wśród tak przeróżnych męczarni nigdy nie przestawał wzywać imienia Jezusa Chrystusa. Gdy zaś kaci pytali go, dlaczego tyle razy powtarza to imię, powiedział: Imię to wypisane jest w moim sercu, dlatego nie mogę przestać wzywać go. Po jego śmierci więc ci, którzy to słyszeli, chcąc dla ciekawości przekonać się o tym, wydobyli serce z jego ciała i rozciąwszy je przez pół znaleźli w nim wypisane złotymi literami imię Jezusa Chrystusa. Z tego powodu wielu nawróciło się. O tym świętym powiada też Bernard w komentarzu do psalmu Kto się w opiekę: „Ów wielki Ignacy, wychowanek umiłowanego ucznia Jezusowego, a przy tym męczennik, którego drogocennymi relikwiami wzbogacone zostało nasze ubóstwo, w szeregu listów pisanych do Maryi nazywa Ją Rodzicielką Chrystusa. Wspaniały to zaiste tytuł do chwały i jakże niezmiernie zaszczytny przydomek!”

Św. Ignacy poniósł śmierć męczeńską rozszarpany przez dzikie zwierzęta w amfiteatrze Flawiuszów – w Koloseum w roku 107.

Tekst katechezy wygłoszonej na niedzielnych Nieszporach, w Kościele św. Jana Chrzciciela w Stargardzie Szczecińskim, dnia 24 września 2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)