11 grudnia 2009

Głos wołającej na pustyni...


Dzięki życzliwości siostry Miriam trafiła do moich rąk mała książeczka o Maryi, pióra szwajcarskiego teologa (wybitnego a jakże...) Hansa Ursa von Balthasara.

Lekturka duchowa na Adwent wyśmienita. Przecież Maryja jest tą , która prowadzi nas adwentowymi szlakami, mądrze (jako "stolica mądrości") i z gracją (jest przecież "pełna łaski"). Czytam zatem ową książeczkę i dech mi zapiera. Co chwilę uświadamiam sobie, jak wiele dobrego kobieta mądra i łaskawa po brzegi - może nauczyć faceta z natury mocno narcystycznego, tym bardziej osobnika płci męskiej, chadzającego w sutannie, pretendującego do tytułu eksperta od spraw duchowych.

Balthasar zaczyna swoje dziełko z grubej rury: "Kto chce się czegoś dowiedzieć o Maryi i jej stosunku do dzisiejszych czasów, najlepiej niech otworzy 12 rozdział Apokalipsy: zajmuje on centralne miejsce w ostatniej biblijnej księdze, obrazującej swymi wizjami dramat historii świata" (Hans Urs von Balthasar, "Maryja na dziś", Wrocław 1989, str.5)

Rozdział 12 Apokalipsy św. Jana to metaforyczno-teologiczna mieszanka wybuchowa, w której spotykamy "Niewiastę obleczoną w słońce" (Ap 12,1), "Smoka barwy ognia" (Ap 12,3), "Syna-Mężczyznę, który wszystkie narody będzie pasał rózgą żelazną" (Ap 12,5), "Michała i jego aniołów, walczących ze Smokiem" (Ap 12,7) - wreszcie samego Boga, który ani na chwilę nie spuszcza oka z owych "wielkich znaków na niebie" (Ap 12,1). Dramaturgię apokaliptycznego dramatu przecina ostrzem miecza "donośny głos mówiący w niebie: Teraz nastało zbawienie, potęga i królowanie Boga naszego"... (Ap 12,10).

Zatrzymajmy się na chwilę przy Niewieście. Tuż po urodzeniu Dziecięcia zbiega ona na pustynię, gdzie Bóg przygotował jej miejsce. Nie staje do walki ze Smokiem. Usuwa się w cień, idzie tam, gdzie pragnie ją widzieć sam Bóg. W ciszy pustyni, w samotności nasyconej tęsknotą za Synem, trwa cierpliwie oczekując na wynik bitwy pomiędzy Smokiem a Michałem i jego aniołami.

Niewiasta na pustyni, jak pisze von Balthasar: "Matka-Kościół" i jednocześnie "Matka Kościoła" - może być jednym i drugim ponieważ wraz z umiłowanym uczniem staje się pod Krzyżem prawzorem, zalążkiem założonej przez Ukrzyżowanego społeczności i równocześnie otrzymuje Apostoła, a w nim wszystkich chrześcijan jako swoje dzieci - ta Maryja w samotności ziemskiego życia przeszła już to wszystko, co jej dzieci w smutku i radości dopiero przeżyją" (str. 11)

Adwentowa pustynia Maryi i Kościoła (o której pisze św. Jan) to miejsce ulubione Boga, który rzuca w wir piasku i pustynny żar tych, których miłuje. Tak było z narodem wybranym, podobnie z patriarchami, sędziami, prorokami. Adwentowy herold, zapowiadający przyjście Mesjasza też umiłował pustynię, na którą trafi w końcu sam Chrystus, by stoczyć pojedynek w wadze ciężkiej z samym Smokiem.

A ten (i tu wracamy do Apokalipsy) po przegranej walce z Michałem, strącony na ziemię rozpoczyna poszukiwanie i ściganie Niewiasty, za którą wstawiło się całe Niebo i którą znienawidził w mgnieniu smoczego oka. Niewiasta ucieka jednak i tym razem Smokowi. Udaje się jej to dlatego, "że użyczono Jej skrzydeł wielkiego orła: skrzydeł samego Boga postępującego niczym orzeł, który bierze na skrzydła swoje młode i unosi je, żeby przestały się bać, ku przestworzom" (str. 8)

Balthasar zauważa: "W czasie całej historii świata Kościół winien pamiętać: otrzymuje od Boga wystarczającą ilość pokarmu , by nie zginąć na pustyni, i wystarczający jej odstęp pomiędzy nim a prześladującym go wężem, by nie być porwanym i uniesionym przez jego plwociny. To musi mu wystarczyć". (s.15)I jak się okazuje - wystarcza aż po dzień dzisiejszy i starczy do końca...

Niewiasta na pustyni, chroniona przez Boga - oczekuje ostatecznego zwycięstwa Najwyższego nad Smokiem, oczekuje "nowej ziemi", bo "nowe niebo" już jest. "Matka Kościoła" i "Kościół Matka" trwają w niekończącym się Adwencie na pustyni czasów. Ale nie jest to trwanie z założonymi rękoma. Smok rozpoczął bowiem "walkę z resztą jej potomstwa, z tymi, co strzegą przykazań Boga i mają świadectwo Jezusa" (Ap 12,17).

Prowadzimy prawdziwą wojnę - dzieci Niewiasty! Książeczka, którą trzymam w dłoniach kieruje moje duchowe spojrzenie ku Tej, która prześladowana przez Smoka mocą Bożych skrzydeł jedną nogą dotyka zwycięstwa Boga, pachnącego wiecznością. Druga noga jest przy jej dzieciach. Przy nas - walczących. Balthasar konkluduje: "Należy zauważyć, że dzieci Niewiasty walczą, Niewiasta, choć prześladowana, nie. Dzieci mogą być przez złą moc pokonane (Ap 11,7;13,7), Niewiasta, dziewiczo rodząca Kościół, nie. Na cały czas historii świata jest Kościół ulokowany w "miejscu przygotowanym Mu przez Boga", gdzie nie musi walczyć o swoje utrzymanie, lecz "karmiony" jest przez Boga. Tym niewieścim, maryjnym Kościołem nie może wstrząsnąć Smok, "bramy śmierci Go nie przemogą".

Czym zatem walczyć, jakiej broni używać, jaką taktykę stosować? Głos wołającej na pustyni podpowiada: strzeżcie przykazań Boga i zachowujcie wiernie świadectwo Jezusa. Nasza broń jest bronią czysto "boską", w żadnym wypadku ziemską. Wykuł ją w pocie tajemnicy Wcielenia sam Bóg. Przetestował sam Jego Syn. Ta broń to "Dobra Nowina" - model jedyny w swoim rodzaju, mocny i wytrzymały, nie do zniszczenia.

"Nie zdobywa się i nie chrystianizuje przemocą obcych krajów i kultur - pisze Balthasar - nie znaczy to, że chrześcijanie siedzą w domu; otrzymali oni od Pana rozkaz pójścia do wszystkich krajów świata z Dobrą Nowiną (...) Gdy Logos wyrusza przez historię świata w swej "szacie we krwi skąpanej" do boju (Ap 19,11-16), a z Nim postępują Jego "powołani, wybrani, wierni" (tamże 17,14), to nie z żadną inną bronią, tylko tą wspomnianą wcześniej. Najostrzejszą bronią jest "miecz obosieczny", który wychodzi z ust Pana (Ap 1,16;19,11)i który nie jest niczym innym, jak Nim samym: przychodzi przecież na świat, aby "przynieść miecz" (Mt10,34), rozdzielający aż do samej głębi (Hbr4,12n)"... (s.17)

Głos wołającej na pustyni zatrząsł mną doszczętnie. Może to wszystko jest i oczywiste, tyle tylko że ta oczywistość szczególnie jasna w statystykach (polscy katolicy w procentach)nie zawsze przekłada się na konkret a broń masowego rażenia, dostępna na rynkach od czasów apostolskich - zbyt rzadko jest używana przez tych, których Bóg gotów jest nieść na skrzydłach zwycięstwa nad Smokiem (nawet za cenę śmierci). Na polskiej (ba, europejskiej) pustyni broni nie brakuje. Zdaje się, że główne problemy mamy z kadrą i szeregowcami. Owocem tego - pokój za wszelką cenę (dyktowaną oczywiście przez Smoka).

Na adwentowe barykady zatem dzieci... Głos wołającej na pustyni zagrzewa do walki. Chwytajmy za "Dobrą Nowinę". I walmy w te wszystkie smoki, węże i inne gady - ile wlezie. Wierni Bożym przykazaniom i mający świadectwo samego Jezusa...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)