29 stycznia 2010
Szukam dojrzałej kobiety... Do bycia matką...
„Kryzys ojcostwa” nie pojawia się znikąd. To, że wielu mężczyzn nie jest w stanie zrealizować się w byciu ojcem jest często pokłosiem innego problemu, mianowicie „kryzysu macierzyństwa”. O ile „kryzys ojcostwa” doczekał się wielu solidnych analiz i w miarę merytorycznych dyskusji, o tyle kobieta mająca poważne trudności w przeżywaniu swojego macierzyństwa pozostaje wciąż tematem tabu albo żadnym tematem, bo (ponoć) problem nie istnieje…
Macierzyństwo wpisane jest w naturę kobiety. To fakt. Zresztą nie tylko biblijny i teologiczny. W antropologii i psychologii również jest o tym mowa. Ale czy natura pokiereszowana przez wiele doświadczeń życiowych (np. aborcję) jest w stanie stworzyć dziecku klimat macierzyńskiej miłości w stu procentach?...
Obserwuję od lat wiele kobiet. Także jako kapłan – w konfesjonale, we wspólnotach parafialnych, w czasie rozmów duchowych. Wychowałem się w domu, gdzie większość stanowiły kobiety. Tato, mama, dwie siostry i ja. Obserwuję kobiety w różnym wieku. Także przyszłe matki w mojej szkole, w której uczę. I momentami mam mieszane uczucia. Znam mnóstwo dojrzałych i wspaniałych kobiet. Znam matki gotowe do najwyższych poświęceń dla swoich dzieci. Ale grozą czasami napawa mnie zachowanie niektórych kobiet, młodych i w sile wieku…
Pojawia się zatem mnóstwo pytań…
1)Czy kobieta, która świadomie odsuwa od siebie macierzyństwo przez wiele lat, będzie miała w końcu siły do podjęcia dojrzałego macierzyństwa, gdy dzieciątko już się pojawi?...
2)Czy kobieta, przez wiele lat korzystająca z antykoncepcji, może wyzwolić się z „anty” w stosunku do swojego dziecka?...
3)Czy kobieta, posiadająca potomstwo i wybierająca karierę zawodową (kosztem towarzyszenia dziecku) jest w stanie oddać społeczeństwu dojrzałego i zintegrowanego osobowościowo obywatela płci męskiej lub żeńskiej?...
4)Czy kobieta, przechodząca horror w dzieciństwie, zaserwowany jej przez stukniętych rodziców, będzie w stanie podjąć się odpowiedzialnego rodzicielstwa?...
5)Czy kobieta, prowadząca rozwiązły tryb życia przez wiele lat młodości, gotowa będzie podjąć trud i ofiarę bycia matką?...
Pytania można mnożyć… Oczywiście problem jest złożony. Pomijam tu perspektywę integralnej współpracy obu płci. Odgrywa ona w życiu kobiety ważną rolę, bez dwóch zdań.
Pragnę jedynie wywołać dyskusję na temat macierzyństwa i jego kryzysu. Jesteśmy bowiem świadkami przewartościowywania wielu zjawisk antropologicznych, co dotyka również kobietę, jej tożsamości, świata uczuć, emocji, funkcjonowania w strukturach społecznych. Kobieta, ze swoją wrażliwością, jest szczególnie narażona na szereg kulturowych pułapek, serwowanych przez feministyczną (tę niekoniecznie chrześcijańską) wizję świata, czy styl życia proponowany chociażby w środkach masowego przekazu. Facetów dojrzałych też jak na lekarstwo…
Macierzyństwo jest głęboko zakorzenione w naturze kobiety… Ale czy natura zraniona, odarta z godności jest w stanie realizować macierzyństwo w pełnej krasie, bezwarunkowo i z oddaniem?... Tak i nie…
Ostatnio na jednej ze stron internetowych trafiłem na ciekawy apel: „Szukam dojrzałej kobiety, do bycia matką. Adam”… Zadrżałem. Może Adam to jeszcze jedna fujara i nieporadne chłopisko. Ale śmiem zauważyć (i żadną miarą w imię męskiej solidarności), że „fujarowatych” kobiet w naszym społeczeństwie przybywa z roku na rok. „Kryzys macierzyństwa” staje się faktem. Niepokojącym, smutnym i mrożącym krew w żyłach…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Zgadzam się, 'kryzys macierzyństwa' dotyka nasz kraj.
OdpowiedzUsuńAle 'kryzys małżeństwa' to dopiero TRAGEDIA.
Cały czas mówi się o 'kryzysie kapłańskim i zakonnym', że brak powołań.. ect.
Ale dlaczego nie mówi sie o tym, że w dzisiejszym świecie, w naszym kraju coraz mniej małżeństw, które swoją miłość budują na Skale!
Brak Boga w małżeństwie to BRAK MIŁOŚCI!
Znaleźć dobrego męża, dobrą żonę... to jakby szukać igły w stogu siana.
Dlaczego?
Bo młodzi ludzie biorą to, co im świat serwuje na tacy... - bo w zasięgu ręki i bez WYSIŁKU... i to jest bardzo smutne.
Wszystko pod słońcem przemija, po za BOGIEM!
Dlatego z dumą nosze krzyżyk na piersi wiedząc, że BÓG to jedyna 'moda' za którą należy sie uganiać!
I wiem, że warto czekać!
POZDRAWIAM ;)
Dzięki za mądre słowa i nadzieję... +pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMuszę się z Księdzem zgodzić. Smutne to ale prawdziwe.Kryzys macieżyństwa istnieje i doskonale da się go zauważyć dookoła. Sama jestem (niestety) jego przykładem.Jestem rok po ślubie a do macieżyństwa wciąż jest mi "nie po drodze".Myślę, że wynika to częściowo z naszego kobiecego egoizmu i potrzeby niezależności. Chcemy mieć na wszystko czas i perspektywa tego, że macieżyństwo mogłoby zagrozić tej naszej wolności sprawia, że decyzję o nim odkładamy do ostatniej chwili. Media wciąż wpajają nam, że "fajna, sexy kobieta" to ta która sama potrafi o siebie zadbać, która idzie śmiało przez życie, zdobywa to czego chce a i przy tym oczywiście jest atrakcyjna i zadbana. Niektórym macieżyństwo kłóci się z obrazem takiej kobiety. Często mamy wizję, że macieżyństwo to ciągłe siedzenie w domu, zerwanie kontaktów społecznych(bo po co komu koleżanka wciąż gadająca o częstotliwości oddawania stolca swojego dziecka:-))i całkowita utrata atrakcyjności wynikająca z braku czasu dla siebie. Media do tego stopnia piorą nam mózg, że nie potrafimy już często samodzielnie myśleć. Chcemy mieć wszystko ale niestety- to niemożliwe.
OdpowiedzUsuńKryzys macierzyństwa , to nic innego jak kryzys współczesnego człowieka, stworzonego jako kobieta i mężczyzna. Kryzys płynący często z indywidualizmu i innych ideologii, zniekształcających obraz Boga Miłości w człowieku, zarówno w kobietach i mężczyznach.
OdpowiedzUsuńI choć do roli matki kobieta najpierw sama powinna być dojrzała, to uważam że w pełni staje się matką w kochającym się małżeństwie. I podobnie mężczyzna dorasta najpełniej do roli ojca, przy swojej żonie która nie boi się być kobietą i matką..
Pozdrawiam!!
Karolina
Ach! Te kobiety! Ciągle coś z nimi nie tak. Choćbyśmy stanęły na głowie to i tak nie będziemy "dosc" lub też staniemy się "za bardzo". Może jednak niech każda sama odkrywa swoje powołanie do macierzyństwa wtedy, kiedy jest to możliwe i w taki sposób, jak to możliwe. I proponuję nie wrzucać wszystkiego do jednego worka. Ludzie mają bardzo różne motywacje. A tak przy okazji, Ago, coż za samobiczowanie! I po co?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Agę i księdza Rafała
ciotka Rozalia
Moim zdaniem, wszystko zaczęło sie od kryzysu ojcostwa. Niestety, ryba zawsze psuje się od głowy. Kryzys macierzyństwa jest tylko jego pochodną. Kościół potrzebuje prawdziwych mężczyzn, zarówno jako kapłanów, jak i ojców (w zależności od powołania), a wtedy będę spokojna o wspaniałość kobiet i matek.
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie księdza,jak zawsze imponujący temat. Czytam wypowiedzi i też mam chęć podzielić się słowem,dziwi mnie,że wszystko zwala się na czasy,ale czy to do końca jest prawdą.
OdpowiedzUsuńKażda kobieta ma dar macierzyństwa,ale nie każda chce je przyjąć,czy teraz czy dawniej zawsze był ten sam problem,tylko,że kiedyś nie było takich wyzwalających tematów,czy filmów,może dlatego kobieta bardziej myślała o założeniu rodziny.
Pięknie jest być matką i żoną,ale zbyt szybko dochodzi do seksu,więc kiedy jest czas na poznanie,a potem rozgoryczenie.
Wszystko ma początek w miłości,jeśli ona jest to i kobieta zdolna jest na poświęcenie i na potrzebę bycia matką.A tak z własnego doświadczenia to chyba z szóstym dzieckiem w wieku 39 lat poczułam prawdziwe macierzyństwo,ale ile było tu modlitwy,to tylko sam Bóg wie i to jest właśnie fundament dobrego macierzyństwa.Z Panem Bogiem drogi księże Rafale.