21 maja 2010

Bajki gejowskiego Don Kichota


Miłość cierpliwa jest. Wiem. Także wobec gejów. Choć czasami nerwy puszczają. Szczególnie kiedy widzę w telewizji „przesympatycznego” Roberta Biedronia, naczelnego w naszym kraju heterofoba, podejmującego próbę przekonania narodu polskiego, że gej to normalny człowiek i ma prawo do wszystkiego. Normalnie żyje, normalnie śpi, normalnie kocha, normalnie czuje, normalnie uprawia sex, normalnie wychowuje dzieci etc. Kiedy to wszystko widzę i tego słucham, przeżywam różne stany emocjonalne. Najpierw się śmieję, potem raptownie zastygam, następnie chwyta mnie za gardło pazur nerwu, w końcu chce mi się płakać. A potem idę do kaplicy, żeby się pomodlić. Klęczę cierpliwie, wznoszę oczy ku górze. Mija kilka dni, włączam telewizor i co widzę?... Kolejna „debata” i kolejny występ „nieśmiertelnego”, tragikomicznego momentami „gejowskiego Don Kichota”, z rodu Biedroń. I znów walczy z wiatrakami przeklętej homofobii i brakiem tolerancji w kraju nad Wisłą…

No więc pan Biedroń rozpoczyna szturm, przypudrowany miluśkim uśmiechem i przekonuje nas, że pół Polski to geje. Są wszędzie. Pracują w aptekach, kasują bilety w tramwajach, walczą w bitwie pod Grunwaldem na obrazie Matejki, odprawiają Mszę Świętą, śpiewają w Opolu, odbierają nagrody filmowe w Gdyni, przeczyszczają kominy, czytają Dostojewskiego w domach starców, walczą na froncie w Afganistanie. Boją się. Chcieliby całemu światu powiedzieć, że gejami Pan Bóg ich stworzył, ale nie mogą. Bo dostaną w gębę. Będą upokorzeni i odrzuceni. Nawet na paradę spokojnie pójść nie mogą. Słucham spokojnie. W końcu miłość cierpliwa jest…

No i ta przeklęta homofobia. Wszechobecna, nieludzka, katolicka do szpiku kości. Dlaczego tak bardzo wielu Polaków nie potrafi zaakceptować skórzanych i lateksowych ciuszków, seksu analnego i rozwalonych zwieraczy, przenoszenia wirusa Hiv i wszelkich maści innych przypadłości wenerycznych, prezerwatyw i wibratorów, niezbędnych w gejowskim wyposażeniu, notorycznej zmiany partnerów, prasy i filmoteki pornograficznej?… Dlaczego?... W tym momencie zastygam. Nie trzeba mieć matury, by udzielić rzeczowej odpowiedzi na to pytanie, ale pan Biedroń ma problem i nie pojmuje, dlaczego tak wielu nie potrafi gejowskiego stylu życia zaakceptować. Tolerujemy to wszystko (bo przecież tolerować (łac. tolerare) znaczy: "wytrzymywać", "znosić", "przecierpieć" i my to znosimy, wytrzymujemy, ale mój Boże, w imię czysto racjonalnych przesłanek i w imię zdrowego rozsądku nie mogę (i mam święte prawo „nie móc”) akceptować konia, który wmawia wszystkim ludziom we wsi, że jest krową i próbuje dawać mleko, choć z przyczyn stricte naturalnych dać go nie może… Zastygam więc przed telewizorem i niczym w ekran nie rzucam. Miłość cierpliwa jest… Łaskawa jest…

Pazur gniewu chwyta mnie za gardło, gdy pan Biedroń i inni uprawiający jałową ziemię kampanii przeciw homofobii tłumaczą, że z gejami wszystko jest ok., czyli „normalnie”. Nosi mnie, bo wówczas przypominają mi się wszystkie spowiedzi gejów i osób o skłonnościach homoseksualnych, z których wynika coś zupełnie odwrotnego. Noszenie gumowych majtek, bo poszły zwieracze, nie jest normalne. Proszę mi wybaczyć ten fizjologiczny wątek, ale takie są realia. Pośladki służą do czegoś zupełnie innego. Jak się je sadza na sedesie – wtedy jest normalnie. Wszechobecny seks, z kilkoma partnerami w miesiącu, nawet jak się jest w jednym tzw. „stałym związku”, też nie jest normalny. No chyba, że ktoś jest rasowym zboczeńcem, ale i wtedy to nie jest normalne. Parszywa, psychiczna pustka, poczucie samotności wręcz neurotyczne, to też nie wydaje się być normalne. Zraniona brakiem miłości ojca, czy matki psychika również normalna nie jest. Ciało zakażone kiłą, wirusem Hiv niestety normalnym stanem także nazwać nie można. Słucham w konfesjonale dziesiątek opowieści osób, które jedną nogą zanurzone są w gejowskim piekle. Choć pan Biedroń przekonywać będzie, że to „niebo”. Z uśmiechem na twarzy, zwiastującym telewidzom „radość wielką”: wszystko jest ok. Ten uśmiech jest najbardziej dramatyczny. Jeszcze milczę. Ostatkiem sił. Miłość cierpliwa jest… Wszystko znosi…

Debata zamienia się w prawdziwy jazgot. Pan Biedroń dalej lansuje prawdę o koniach dających mleko, więcej, te konie zdolne są wychowywać cielęta, chodzić z nimi do kina i przy tym wszystkim są szalenie szczęśliwe, bo gej jest z natury radosny, fajny i szczęśliwy. Jest najlepszym kumplem kobiety, stawia zawsze na pogłębioną przyjaźń i co najważniejsze: nie pójdzie z nią do łóżka, no chyba, że jest biseksualny (ale wtedy, bądźmy konsekwentni, nie jest już gejem, tylko „bi”). Siedzi jakaś zraniona chłopczyna (w fazie dojrzewania) przed telewizorem, w małej mieścinie, oczywiście odkrywająca w sobie skłonności homoseksualne, patrzy się i oto widzi fajnego gościa, geja w całej krasie i oto chodzi! Tak, panie i panowie, właśnie oto chodzi, chłopczyna zaczyna „wierzyć”, że to jest normalne, biegnie do kiosku, kupuje „normalny” pornograficzny magazyn gejowski i się zaczyna… Kiedy tak sobie o tym myślę, spoglądając na ekran telewizora, szklą mi się oczy, zaczynam płakać. Nie, nie jestem załamany. Jestem wstrząśnięty i moje kapłańskie serce reaguje, szamocze się, współczuje… Miłość cierpliwa jest… I owszem. Ale także „współweseli się z prawdą”… A prawda jest taka, że jak pan Biedroń dalej będzie fałszował rzeczywistość, zamiennie traktował słowo „tolerancja” z „akceptacją” (choć to dwa różne słowa i światy) skończy marnie, a wraz z nim dziesiątki chłopaków i dziewczyn z naszej ojczyzny, którzy chwycą przynętę. I nie odziedziczą oni Królestwa Bożego (por. 1 Kor 6,10)…

Ostatni etap. Kaplica. Modlę się i wznoszę oczy ku górze. Skoro miłość jest cierpliwa, cierpliwie będę trwał na modlitwie i w pokucie. Proszę Pana za wszystkich Biedroniów Rzeczpospolitej, by ich uleczył, wydarł z ich serca przewrotność, niegodziwość, podstęp, złośliwość, zuchwałość, chełpliwość, pychę, zboczenie (por. Rz 1, 27-32). By dał im jasny umysł i prawe serce. By nie wciągali w swoje piekło niewinnych i zagubionych chłopaków i dziewczyn.

Proszę też za Polaków, by nie dawali się nabierać na bajki Don Kichota. Niech tam sobie walczy z wiatrakami swojej gejowskiej fantazji, ale do studia telewizyjnego, racz ich nie wpuszczać, Panie. I miej w opiece wszystkich, którzy z różnych przyczyn odkrywają w sobie skłonności homoseksualne. Postaw na ich drodze rodziców, kapłanów, nauczycieli, lekarzy, którzy z miłością wesprą ich i pomogą w obiektywny sposób uporać się im, ze swoją psychiką, seksualnością, światem emocji…

Miłość cierpliwa jest. Wiem. Także wobec gejów. Ale miłość współweseli się z prawdą. A tam, gdzie nie ma prawdy, zaczyna też brakować cierpliwości. Wszystko się ładnie dopełnia. W jedną całość. Każdego człowieka da się znieść, wytrzymać, przecierpieć. To wynika z godności ludzkiej. Z akceptacją trochę gorzej. Grzechu nie mogę zaakceptować. Aktów homoseksualnych, jako normalnych, nie da się zaakceptować. I dlatego największymi homofobami okazują się być , paradoksalnie, sami geje. Jak to mi kiedyś przez łzy powiedział jeden chłopak: „Gdybym siebie pokochał, nigdy bym nie poszedł do łóżka z facetem”… Oni sami siebie, nie potrafią znieść. Przecierpią. Przetrzymają w nirwanie seksu i rozwiązłości. Ale „grzechu” aktu homoseksualnego, w swojej podświadomości i rozdygotanym sumieniu, nie zaakceptują nigdy. Przetrzymają go, zniosą, przecierpią… Na zewnątrz będzie fajnie, tęczowo, radośnie. Ale w środku… Piekło… Piekło jest tam, gdzie nie ma nikogo, jesteś tylko ty sam i rozrywające na strzępy wspomnienie diabła, który „obiecywał ci kokosy”…

I dlatego trzeba się za Biedroniów cierpliwie modlić i pokutować. Bo to kochane, choć biedne chłopaki… Ale też być „świadkiem prawdy”, nazywając rzeczy po imieniu. Bo koń jest koniem, a krowa krową. Nawet, jeśli heterofobom wydaje się, że jest inaczej…

7 komentarzy:

  1. "dlatego trzeba się za Biedroniów cierpliwie modlić i pokutować. Bo to kochane, choć biedne chłopaki…"

    Porozmawiajmy o kobietach...

    Powinności katolickiej małżonki:
    "...gdy dorosła wydano ją za mąż — mężowi jako panu.
    (...) Jego zdrady małżeńskie znosiła tak cierpliwie,
    że nigdy nie stały się przyczyną, nawet sprzeczki
    między nimi. (...) Był to człowiek o wspaniałomyślnych
    odruchach, a zarazem bardzo skory do gniewu. Ona jednak
    wiedziała, że gniewnemu mężowi nie należy się sprzeciwiać
    ani czynem, ani nawet słowem. Jeśli gniewał się niesłusznie,
    czekała, aż się wykrzyczy i uspokoi, i dopiero wtedy
    wyjaśniała mu swoje postępowanie. Wiele mężatek, których
    mężowie byli łagodniejszego niż on usposobienia, nieraz w
    gronie przyjaciółek skarżyło się na swoich mężczyzn...
    Moja matka wtedy, ganiąc ich uszczypliwość, jakby żartem,
    lecz w istocie poważnie im mówiła, że skoro wysłuchały
    niegdyś umowy małżeńskiej, powinny wiedzieć, iż stały się
    służebnicami swych mężów; niechże teraz, pamiętając o swej
    roli, nigdy się zuchwale im nie sprzeciwiają.
    św. Augustyn, Wyznania IX,9"

    A może coś z Pisma Świętego? Toż straszni geje są tam "beee", może jakiś przegląd cytatów (z kontekstem)?
    Poproszę Rafale o (mów mi: Piotrze) o post pod tytułem:

    KOBIETA W BIBLII.

    OdpowiedzUsuń
  2. Już nie trzeba Rafale! Znalazłem proste wytłumaczenie (Z Biblii, oczywiście - nie będę podawał innych źródeł - niby po co?):

    "Wylej swoją zawziętość na narody które cię nie znają i na plemiona, które nie wzywają twojego imienia, gdyż pożarły Jakuba, zniszczyły go i spustoszyły jego niwę". (Wzięte z Ks. Psalmów — 79.6-7)

    Przy tym, krytyka "bezbożnego gejostwa" - to pikuś.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja mam dla Księdza maleńki optymistyczny akcent :) Też znam takich dwóch Biedroniów. Jeden z nich jest moim serdecznym przyjacielem, drugi- dobrym kolegą (co wcale nie potwierdza głupiej, lansowanej w filmach tezy, że gej jest najlepszym przyjacielem kobiety... u nas to po prostu tak wyszło). Też nieraz płakałam razem z nimi nad pokaleczoną psychiką, nad ich bólem, nad brakiem miłości do samych siebie. Płakałam i modliłam się. Jeden z nich już od kilku lat żyje w czystości, izolując się od środowiska homoseksualnego i codziennie przyjmując sakramenty. Drugi też powolutku zaczyna szukać wyjścia ze swojego bagienka. To najlepszy dowód na to, że modlitwa działa :) Piszę to, bo mam nadzieję, że może podniesie to Księdza choć odrobinkę na duchu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ks. Rafał22 maja, 2010

    Alicjo też znam wielu chłopaków, którzy "walczą" i próbują żyć w czystości. To napawa nadzieją. Dzięki za wpis. +pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. A nie przyszło księdzu do głowy, że obraz gejów jaki ma ze spowiedzi też nie jest do konca obiektywny? Do konfesjonału raczej nie trafiają ci geje, którym naprawdę życie się poukładało bo oni wiedzą - i mają w nosie - że w Kościele dla nich miejsca nie ma. Pocieszenia szukają właśnie ci, którzy nie potrafią zaakceptować siebie. A co, heteroseksualni to wszyscy potrafią? Rozwiązłości między nimi nie ma? Zdrady i gwałty się nie zdarzają?

    Prawda, przynajmniej ta o ludziach, często leży pośrodku...

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale po co w ogóle sięgać do konfesjonalnych doświadczeń? Religii na świecie były i są tysiące; wyznawcy każdej z nich powołują się na to samo: tak bogowie chcą, każą, obietnice życia wiecznego itd. Każdy wyznawca danej religii twierdzi, że jego bóg istnieje i jest najfajniejszy. Jaki sens ma pytanie np. katolika o gejów (toć blog ks.). Co on może na ten temat wiedzieć, skoro powołuje się na wybrane przez siebie fragmenty Pisma Świętego (całkowicie pomijając inne).

    KAŻDY WYZNAWCA danej religii zachwalać będzie, to co przynosi mu korzyści. Będzie lać gejów ale dyskretnie nie wspomni o mizoginizmie w Biblii.

    OdpowiedzUsuń
  7. Myślę Alicjo, że oni są bardzo nieszczęśliwi. I dlatego Ciebie tak to cieszy.

    Zgadzam się z nomikiem w tym temacie.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)