18 maja 2010

Hlond: "Piekło się rozpętało"...


Rok 1934. W dniach 1-3 kwietnia, kard. August Hlond, bierze udział w kanonizacji św. Jana Bosco w Rzymie. Wówczas rodzi się w sercu naszego Założyciela odważna i mocno aktualna, także w czasach nam współczesnych, refleksja na temat roli kapłana w Kościele, w ojczyźnie i świecie. W swoim Notatniku kard. Hlond spisuje luźne myśli. Są one notatkami na marginesie codzienności, zapisem osobistych refleksji kardynała wokół przeżywanego czasu. Ale nade wszystko odsłaniają one twarz i duszę polskiego Prymasa, które normalnie otoczone formułą urzędu i godności, tutaj w notatniku pozostają wymownym świadkiem tego wszystkiego, co w duszy kard. Hlonda grało i co kardynałowi mocno na sercu leżało.

Wróćmy do Notatnika. Kardynał Hlond pisze w nim m.in.:

„Kapłani. 1) św. Jan Bosco 2)wszystkie znaki (nadprzyrodzone) wołają o światłość i słowa Ewangelii przez nich 3) nie przeciętnością czasów spokojnych i zasobnych – lecz rewolucyjnym, gwałtownym wysiłkiem kapłańskim stworzymy warunki burzy Ducha Świętego w duszach”…

„Księża – nie spodziewać się cudu po jakichś nowych organizacjach – tą organizacją zbawczą jest Kościół. Główna robota w parafiach – tam dusze giną lub uświęcają się”.

„Kapłani – nie mieszać boskiej nauki z myślą ciasną własną, z widnokręgiem swoim umysłowym, ze swoim sposobem pojmowania i przeżywania go, z tym wszystkim, co naszego, ludzkiego, nieczystego się do Ewangelii domiesza”…


Największe jednak wrażenie robi swoisty rachunek sumienia, zanotowany przez kard. Hlonda:

„Gdzie wpływ tysięcy kapłanów?
Czy nie stwierdzamy jakichś braków w naszym duchu i czynie?
Czy jesteśmy w życiu swoim czystym wyrazem Chrystusa? W czynie przekonywującym i porywającym przykładem prawdy?
Czy nie stwarzamy pozorów, że pracujemy dla egoistycznych, stanowych celów, dla ziemskich zysków, dla pewnych stanów?
Czy nasze gminy są wspólnotami ożywionymi prawdziwą Chrystusową miłością do bliźniego?
Czy nie znajdują wierni w naszych parafiach aż za licznych dowodów, że nie umiemy łamać w dostatecznej mierze chleba prawdy?
Czy życie nasze jest żywym świadectwem prawdy? Uporządkowanej według prawdy Bożej?
Czy chorym na duchu nakładamy ręce?
Czy jest w nas jedność czy nu i nauki?
Czy my naprawdę służymy w prawdzie? Ile hipokryzji, fałszu, obłudy, ukrywania, komedii…
Czy dowody prawdy widzi lud w nas, w świętości życia?
Czy i na nas nie sprawdzają się niewątpliwe znaki zaniku ducha chrześcijańskiego, a mianowicie obojętność na nędzę i materialna i duchową?
Czy nie musi się nasz lud pytać: czy my tym Bogiem żyjemy, którego głosimy?
Moralny upadek ludów obciąża w niemałej mierze pasterzy i dowodzi ich nieudolności pasterskiej.
Czy nie świadczą o rozkładzie naszych parafian te osty sekt i fałszywych proroków? Legiony ludzi wytrąconych z wierzeń, ze spokoju sumienia dusz znękanych, wątpiących. Piekło się rozpętało: grabarzy, kusicieli, rozpustników, fałszywych proroków około rozmnożonej nędzy przechodzi nielitościwy bogacz, obok nędzy głodu, bezrobotnych, bezdomnych rozpościera się śmierć duchowa nad ziemią… Oby śmierć tylko starego świata, a nie śmierć myśli Bożej”?...


Tyle z notatnika kardynała Hlonda. Robi wrażenie. Nieprawdaż?... Zapiski z 1-3 kwietnia, spisane siedemdziesiąt sześć lat temu, pozostają wymownym świadectwem odważnej myśli, głębokiej wiary i pasterskiej troski o Kościół – Sługi Bożego kard. Augusta Hlonda. A dla nas kapłanów może to być doskonały materiał do osobistego rachunku sumienia. Na koniec jeszcze jedna myśl Prymasa z jego Notatnika, dla nas wszystkich:

„Katolicyzm to nie mieszanka poezji, ewangelii, masonerii, socjalizmu… katolicyzm ma doktrynę światłą, oko jasne – to nie nasza teoria, nasze widzimisię, nie poglądy kawiarniane, nie moralne slogany, lecz całość społeczna, dająca w urzeczywistnianiu typ człowieka doskonałego… Katolicyzm chce się urzeczywistniać, wcielić, przybrać formy konkretne – zwłaszcza w wielkich czasach, w chwilach przełomowych – kto tej chwili nie przeżyje poddając się porywowi Chrystusowemu, nie włączy się w jej wielkość – pozostanie małym epigonem epoki, która tak smutnie umarła”…

4 komentarze:

  1. Anonimowy18 maja, 2010

    To musiał być wielki człowiek..
    Nie wiedziałam, że założyciel Zgromadzenia Chrystusowców był salezjaninem. Czy Jego proces beatyfikacyjny już się zakończył?

    Z pozdrowieniami,
    Karolina

    OdpowiedzUsuń
  2. Ks. Rafał18 maja, 2010

    Proces ciągle trwa, na chwilę obecną wszystko dzieje się już w Stolicy Apostolskiej. Kard. Hlond był salezjaninem i czasami się podśmiechujemy, że jako zakonnik mógł być "ludzkim" kardynałem :) +pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy18 maja, 2010

    no no , nawet prezydentem a potem premierem miał zostać :):)

    Karolina

    OdpowiedzUsuń
  4. Ks. Rafał18 maja, 2010

    Co tu dużo mówić: wspaniałym człowiekiem był. Głęboko zakorzenionym w Ewangelii. Wielki człowiek... Wielki Prymas... Ubogi i pokorny...

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)