19 czerwca 2010

Odmitologizować "miłość" (4)

Mitów na temat miłości jest wiele. Będzie ich przybywać z czasem jeszcze więcej. Szczególnie w rzeczywistości wirtualnej. Szkoda tylko, że tak wielu ludzi młodych daje się wciągnąć w pajęczynę iluzji, utkanej misternie z delikatnych nici, nasączonych kłamstwem. Bogu dzięki, że wielu z pokolenia instant nie daje za wygraną. I że potrafią młodzi ludzie mimo wszystko uruchomić swoje płaty mózgu. Pytają doświadczonych, szukają prawdy, podejmują szczerze refleksję, wierzą w sens istnienia świata wartości, chociażby wyrosłych na gruncie antropologii chrześcijańskiej. Wiem, nie jest to łatwe. Wszyscy w jakiejś mierze padamy ofiarą wirtualnej mitologizacji rzeczywistości. Trzeba się trochę pomęczyć, napocić zanim dojdzie do nas, co jest realne a co fikcyjne, co prawdziwe a co zakłamane. Myślę również, że tak naprawdę wszyscy tęsknimy za czystą i wierną miłością. Pokolenie instant jest pokoleniem ludzi wrażliwych, poszukujących, choć czasami mocno pogubionych. W ogrodach pokolenia instant zawsze pojawiać się będą owoce zakazane. Ale nie one są najniebezpieczniejsze.

Największą głupotą, na jaką nas stać, jest zrywanie owoców niedojrzałych. Wielu z pokolenia instant, przegrywa siebie i swoja miłość, bo brakuje im cierpliwości. Wchodzą do ogrodu i zachwycają sie drzewami, których gałęzie uginają się pod ciężarem przeróżnych owoców. Nie czekają na czas zbiorów, czas owoców dojrzałych, soczystych, mających swój niebiański zapach i smak. Miłość prawdziwa i odpowiedzialna wymaga czasu. Zanim owoc dojrzeje, potrzebuje wiele czasu, odpowiedniej temperatury powietrza, promieni słońca, troski ogrodnika. Podobnie rzecz ma się z człowiekiem. Zanim dojrzeje w nim miłość, prawdziwa i odpowiedzialna, gotowa na ofiarę - musi minąć sporo cennego czasu. I zanim zerwiemy dojrzały owoc z drzewa, które upatrzyliśmy sobie i o które z miłością i troską dbaliśmy - warto uzbroić się w cierpliwość. Nie zrywajmy zielonych, niedojrzałych i kwaśnych owoców. Realizm ludzkiego życia (i ludzkiej miłości) ma to do siebie, że nie stroni od tego, co trudne, bolesne i czasami przerażające. Wielkość człowieka polega na jego wyjątkowej zdolności do rozumowania i stawiania czoła temu, co niesie życie realne. A miłość prawdziwa i odpowiedzialna jest miłością realną, odartą z wirtualnych mitów, robiących sieczkę z naszego mózgu i serca, którego oszukać się nie da (bynajmniej w realu).

Amor misceri cum timore non potest...
Miłość nie może mieszać się z bojaźnią... Nie bójmy się cierpliwej miłości. Miłości, która ma swoje źródło w najcierpliwszym wśród cierpliwych, a który z miłości oddał swoje życie, cierpliwie wisząc na krzyżu. Miłość ma swój prawdziwy początek w przestrzeni ofiary, oddania (powierzenia) siebie drugiemu. Cierpliwość to preludium dla zmartwychwstania. Jezus swoją miłością cierpliwą pokonał nie tylko śmierć i ojca kłamstwa. Powstanie z martwych to także pokonanie iluzji, królowej wirtualnej rzeczywistości. Pokolenie instant nie ma serca z kamienia. Czas na odmitologizowanie "miłości". Niech "miłość" będzie miłością. Cierpliwą, odpowiedzialną, dojrzałą, we wszystkich trzech sferach naszego humanitas - somatycznej, psychicznej i duchowej...

(the end)

4 komentarze:

  1. Ładnie się ksiądz rozpisał, nawet bardzo ładnie, i w dodatku ciekawie. Ale mam takie jedno pytanko, trochę ze złośliwości - przyznaję się, : co ksiądz robi, aby to pokolenie instant było inne ? Pisać, gadać, narzekać, marudzić każdy potrafi. Zmieniać już nie. Sama jestem dość młodą osobą i widzę, że w sferze tak intymnej dzieją się "niesamowite" rzeczy. Ale widzę też, że po części jest to wina osób dorosłych, dających nam "wzór". Dziękuję za uwagę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobre pytanie :) Staram się robić to, co należy do księdza. Najpierw: świadectwo życia. Styl życia. Nade wszystko być z młodymi. Słucham ich. Rozmawiam. Cierpliwie tłumaczę. Modlę się.Plus post i pokuta. Szkoła, katecheza, Msza Święta, spotkania z młodymi. Poruszam te tematy, prowokuję. Wiem, ostatecznie wybór należy do człowieka. Ale wiem też, że Pan Bóg potrafi działać cuda. Także przez kapłana.
    +pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  3. Poddaję się ;) Robi ksiądz o wiele więcej niż niejeden rodzic czy nauczyciel. Wytrwałości życzę ! I mówię to bez jakiejkolwiek ironii czy czegoś takiego :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bo miłość to tak naprawdę przede wszystkim nie bijące sercem, mroczki, ciśnienie - a oddanie, gotowość do bycia dla kogoś bardziej niż dla samego siebie. Przeskoczenie własnego egoizmu.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)