19 czerwca 2010

Odmitologizować "miłość" (3)

Mit czwarty. Seks jest dla ludzi...

Tak... Seks jest dla ludzi, pytanie tylko, czy wszyscy ludzie, zawsze i wszędzie są gotowi i na tyle dojrzali, by realizować swoją seksualność? Bo przecież ciało człowieka, wpisane w jego osobotwórcze istnienie to coś więcej niż chińska zupka, czy kawa rozpuszczalna "trzy w jednym" - które możemy zaparzać sprawnie i szybko, gdy odczuwamy piekielnie nieznośny głód. Nie ma co czarować i owijać w bawełnę - prawda jest taka, że seks i owszem - jest dla wszystkich ludzi, ale ludzi dojrzałych i gotowych na podjęcie seksualnych doświadczeń w perspektywie miłości odpowiedzialnej. Czy czternastolatka albo siedemnastolatek są na tyle dojrzali, by wchodzić w sferę tak intymną i delikatną jaką jest nasza ludzka seksualność? Czy współżycie z kilkoma różnymi osobami w ciągu roku, dwóch, trzech lat jest sygnałem potwierdzającym zintegrowaną osobowość i zdolność do odpowiedzialnej miłości i ofiarowania komuś swojego życia?... Obawiam się, że nie...

I znowu przykład z życia. Dwóch przyjaciół siedzi sobie przy piwie w zadymionym pubie. Nie widzieli się ze sobą kilka dobrych lat. W pewnym momencie jeden z nich pyta się drugiego, czy jego żona wydaje wciąż charakterystyczne dźwięki w czasie szczytowania? Następuje gęsta od zakłopotania cisza. Okazuje się bowiem, że małżonka jednego była jakiś czas w związku z tym drugim, zresztą nie tylko z nim. I tak oto nieoczekiwanie, w pewien sobotni wieczór, doszło do rozumu pewnego faceta coś, z czego sobie do tej pory nie zdawał sprawy. Ani on, ani jego małżonka nie ofiarowali sobie (i tylko sobie) czegoś, co jest najbardziej intymne i cenne. "Poczułem się proszę księdza - opowiada mi później bohater owego zdarzenia - jak wytarty i wytrzepany tysiąckroć dywan... Moja żona nie jest i nie była tylko moja... I ja nie jestem i nie byłem nigdy tylko jej"...

Może to komuś nie przeszkadzać... Ale nawet (o zgrozo!) zupki instant są jednorazowe. Okazuje się, że tylko człowiek (choć rozumem obdarowany) może bezrefleksyjnie konsumować drugiego. Ośmiela się też nazywać to "miłością". Nie szkodzi, że owa "miłość" trwa miesiąc, dwa, rok a czasami niespełna dwadzieścia minut. Nie ważne, że inicjacja seksualna (szczególnie u panów) odbywała się od szkolnej już młodości poprzez namiętne oswajanie się z materiałami pornograficznymi w postaci stron internetowych, czasopism, filmów DVD. Że "miłość" realizowana było pod wpływem alkoholu, narkotyków, gdzieś na kanapie u kumpla, czy w akademiku - też nie ważne. Zabawy w szympansi, czy koci gatunek wielu z pokolenia instant wydłuża na forach, GG i innych nośnikach informacji. Summa summarum: wielu postanawia polecieć na Marsa i wielu z tej wyprawy już nie wraca. A ci co wracają, tak naprawdę nigdy na Marsa nie dolecieli. Bo "sprzęt", którego postanowili użyć po prostu zawiódł. Zabrakło podstawowej rozumnej kalkulacji oraz psychicznej i duchowej dojrzałości. Do seksu trzeba dojrzeć. A najlepszą od wieków drogą ku temu jest bycie z kimś na serio, na "amen". Na dobre i na złe, na dzisiaj i na zawsze. Miłość odpowiedzialna najpełniej realizuje się w małżeństwie. Bóg łączy i Bóg daje siłę. Bóg wkracza w relację zakochanych w sobie i Bóg uzdalnia ich do w stu procentach dojrzałego realizowania humanitas - człowieczeństwa. Bóg obecny także w akcie seksualnym małżonków wprowadza kobietę i mężczyznę do "hortus aromatum" (termin Ojców Kościoła) - "ogrodu zapachów" prawdziwej i odpowiedzialnej miłości, gdzie wrażliwe dusze małżonków mogą rozkwitnąć... I oto właśnie chodzi... Na wszystko wyznaczony jest czas... Nie zaczynamy budowy domu od dachu... A seks w miłości międzyludzkiej jest "dachem". Ot, taka metafora, która wiele mówi i kryje w sobie bogatą, bo mądrą treść.


Miłość cierpliwa jest...


"Miłość", którą odziera się z sacrum i jej pierwotnej głębi, jest miłością nade wszystko niecierpliwą. Pokolenie instant choruje na brak cierpliwości. A miłość z natury swojej jest cierpliwa (por. 1 Kor 13,1-13). Podobnie rzecz ma się z naszą seksualnością. Ona nie funkcjonuje automatycznie, mechanicznie i bezboleśnie. Pokolenie instant pada ofiarą błędu, jednego z największych w historii antropologicznej refleksji człowieka nad sobą - błędu, który zwykłem określać pleonazmem pt. "odrealniona realność". Już nie to, co realne buduje ludzką wrażliwość, umiejętność autorefleksji, gamę podstawowych ludzkich doświadczeń. "Cywilizacja guzika" przenosi naszą empatię w świat wirtualnych i mitycznych idei, zamkniętych w obrazach sztucznie wykreowanych. Sztuczne zaczynają więc być i ludzkie uczucia. Przetwarzanie wirtualnej "rzeczywistości" na nasze codzienne życie często kończy się frustracją i doświadczeniem duchowej pustki. Wzruszamy się losem niewidomej dziewczynki w "Ekspresie reporterów", bo nie trzeba się w to realnie angażować. No może wyślemy smsa, by zadośćuczynić tragedii i naszym uczuciom. Ale wielodzietna rodzina z dołu, której można by było pomóc już nie wzbudza u wielu głębszego wzruszenia, nie wspominając o konkretnej pomocy. Znajdą się zawsze argumenty „(meta)rozsądne” - niech się pijaki wezmą do roboty...

Podobnie z miłością... W języku angielskim istnieje fraza "instant city" oznaczająca miasto tymczasowe, "odręczne" (np. na czas festiwalu młodzieży), zbudowane zazwyczaj z nadmuchiwanych powietrzem plastykowych struktur, po kilku dniach znikające wraz z mieszkańcami. Nie jest to miasto prawdziwe, zakorzenione fundamentami w ziemię, oparte na stałych strukturach, tętniące życiem wielu pokoleń, żyjących w mieście od stuleci. Pokolenie instant uczy się budowania w sferze miłości takiego "instant city". Miłość (plus seks) tak, ale trochę inna, tymczasowa (bo nigdy nie mam pewności), nietrwała (bo trzeba by było się zaangażować), iluzoryczna (bo obawiam się odpowiedzialności), znikająca (bo to jeszcze nie ona, nie on)... Ale czy to jest tak naprawdę miłość? Czy raczej coś na kształt "instant city"?...

"Gdyby tak pojawił się w moim życiu nijaki Edward Cullen" (bohater popularnej czasy ostatnimi sagi o miłości ze wzajemnością zagubionej dziewczyny Isabelli i wampira Edwarda) - wzdychają po nocach co niektóre dziewczyny... "Ale się nie pojawia. A chłopakom, których znam do Edwarda daleko"... Wirtualna miłość, zamknięta w kręgu mitycznych opowieści, dla pokolenia instant staje się inspiracją do przeżycia czegoś podobnego, choć mity mają to do siebie, że najczęściej są nieprzekładalne na to, co jest w nas i wokół nas realne. "Miłość" nieodmitologizowana, kipiąca seksem i erotycznymi przygodami da się wprawdzie przenieść do świata realnego, ale czy pomaga to młodym w ich duchowym wzroście i dojrzewaniu do odpowiedzialnych relacji oraz w pełni zintegrowanej osobowości? Raczej niekoniecznie. W pokoleniu instant wyrasta wciąż i na nowo iście wybuchowa mieszanka sprzecznych postaw, marzeń, doświadczeń. Tęsknota za prawdziwą i odpowiedzialną miłością ściera się z brutalną i bolesną prawdą w postaci przeróżnych miłosnych przygód. Pragnienie oddania siebie w seksualnym doświadczeniu drugiej osobie (i tylko jej) zastępowane jest z różnych przyczyn fast seksem, z różnymi partnerami, inicjowane za szybko i bezrefleksyjnie. Miłość ta jedyna w swoim rodzaju, wierna, dojrzała i na zawsze wypierana jest przez "miłość" będącą kalką wirtualnych, często skrzywionych, przewartościowanych i niekoniecznie zgodnych z tym, co w człowieku najszlachetniejsze (bo prawdziwe) obrazów zauroczeń, miłostek, przelotnych związków...

(cdn)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)