11 września 2010
Ojciec miłosierny jest w tobie...
Opowieść o dwóch braciach i miłosiernym Ojcu, to opowieść o naszym życiu. Jezus w tej opowieści zawarł wszystko, co nasze, całą prawdę o nas i o Najwyższym. Szokującą i powalającą z nóg prawdę, noszącą podwójne imię: „Sprawiedliwość – Miłosierdzie”. Zdarza się, że te dwie rzeczywistości, płonące w Bogu, przeciwstawiamy sobie nawzajem. A przecież jedno bez drugiego nie istnieje…
Wsłuchajmy się w słowa Chrystusa:
„Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: «Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem». Lecz ojciec rzekł do swoich sług: «Przynieście szybko najlepszą suknię i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się; ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się».
(Łk 15, 20-24)
Do kogo ci bliżej?... Do syna, który pachnie świńskimi odchodami i zbrukaną wolnością, czy do Ojca, zranionego odejściem i zdradą kogoś, kogo nad życie miłował?...
To prawda. Mamy w sobie młodszego i starszego brata. Siedzi w nas (przepraszam za wyrażenie) „gówniarskie” marzenie o „wolności”, która uwolni nas z wszelkich ograniczeń: społecznych, kulturowych, religijnych. Pamiętam to porywające pragnienie z lat szkoły średniej: wsiąść w pociąg i pojechać gdzieś daleko, rzucić to wszystko, przeżyć przygodę, zapomnieć o szarzyźnie dnia, wypełnionego rodzinnym domem, marudzeniem rodziców, głupią szkołą… Zasmakować dalekich krajów, nowych przyjaźni, szaleństwa niczym niezmąconego. Mieć głęboko gdzieś wszystko i wszystkich… Czyli raz na zawsze wypiąć się na „miłosierdzie”, na miłość tych, którzy żyją obok nas.
Albo uczucie zawodu. Że kogoś bardziej docenili, choć ja się dwoiłem i troiłem, starałem, pracowałem ciężko. Przykładny synek, kochana córeczka. Dobry, solidny pracownik, pomijany przez szefów w pochwałach i awansach. Oddana żona, której poświęcenie dla domu i rodziny wydaje się być totalnie zignorowane przez męża i dzieciarnię… Gdzie tu sprawiedliwość?...
A Ojciec miłosierny?... Przecież On też jest głęboko w nas… Choć tak trudno czasami dobierać słowa, poskładać myśli, zrobić coś dobrego, w rytmie ojcowskiej i miłosiernej muzyki, grającej cicho w naszym sumieniu, zagłuszonym hukiem cywilizacyjnego bełkotu, dobiegającego zewsząd i na różne sposoby…
Stać nas przecież na to, co zrobił Ojciec… Najpierw zmiażdżył źle pojętą sprawiedliwość, z którą powrócił do Niego zawstydzony syn. W podartych i cuchnących łachmanach ukryła się bowiem „sprawiedliwość” fałszywa, równie podarta i cuchnąca, co marnotrawne łachmany. Syn myślał, że jako niewolnik odrobi straty, zadośćuczyni Ojcu. A ten mówi: „Nie synku, nie tędy droga”… Ojciec głęboko współczuje synowi. „Nie możesz być moje dziecko niewolnikiem, boś moim synem umiłowanym”…
Wsłuchuje się w to, co dzieje się w jego dziecku. Wie, że sprawiedliwość to nie chłodny rozrachunek, zestawienie w tabeli i wyliczenie salda. Pokazuje zatem swojemu synowi, że jedyne, co może w tych łachmanach zrobić, to przyjść. Powrócić, zalać się łzami. Czas mija, tego, co się wydarzyło, nie da się cofnąć. „Teraz, synu mój ukochany, wyzwalam cię z twojego egocentryzmu, z negatywnego odczuwania samego siebie… I proszę cię, uwierz, że możesz jeszcze raz spróbować, oto czynię wszystko nowe”…
Ojciec pokazuje synowi i pozwala mu doświadczyć prawdziwej sprawiedliwości, a ta jest miłością, która rozumie. Boża sprawiedliwość jest miłością, która rozumie. Pan sądzi bowiem w miłości i z miłości… Dla syna marnotrawnego rozpocznie się czas prawdziwej pokuty. Będzie nią nowa, codzienna rzeczywistość, próba normalnego życia, ze świadomością jak wiele się roztrwoniło i jak bardzo zraniło Tego, który pokochał i kochać nie przestaje… Czyż patrząc się na swojego ojca, nie będzie w nim odżywało wspomnienie, tamtego dnia, owego powrotu, ze śladami klęski na poranionych stopach i uczuciem wstydu, porażki, moralnej zadyszki, utrudniającej spokojne oddychanie…
Każdy z nas ma w sobie młodszego i starszego brata, jakże jednak rzadko mamy w sobie sprawiedliwego i miłosiernego ojca. Wybieramy niekiedy drogę na skróty. A potem „trach” i lot w ciemną przepaść. Ciemną od pretensji, od żalu, od bolesnych wspomnień…
Jakże wiele wokół nas marnotrawnych synów, którym nie potrafimy rzucić się na szyję i dać drugiej szansy… „Wychłostać” sprawiedliwością, czyli miłością, która rozumie… Objąć miłosierdziem, to znaczy cierpliwą dydaktyką drugiej szansy, która potrafi wstrząsnąć człowiekiem, otworzyć go na łaskę podjęcia nowego życia, duchowej przemiany…
Oto najtrudniejsza sztuka chrześcijańskiej rewolucji. Rzucić się na szyję tym wszystkim, którzy zmarnowali naszą miłość, przyjaźń, nasze więzi przeróżne… I pozwolić Stwórcy ożywić tych, którzy duchowo umarli…
Boża sprawiedliwość i Boże miłosierdzie żyją głęboko w nas. I od czasów Paschy bliżej nam do ojcowskiego szaleństwa miłości, niż do marnotrawnego syna, czy zazdrosnego, starszego brata. Czy my, jeszcze o tym pamiętamy i w to wierzymy?...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Tak bardzo pragniemy tych ojcowskich ramion, że chyba zbyt skąpi jesteśmy by je w sobie odnaleźć na co dzień ... Dobrze, że jest Ewangelia, która nas karmi, uczy jak żyć, podnosi i prowadzi do Źródeł.
OdpowiedzUsuńJezu , pragnący tych którzy błądzą - miej miłosierdzie da nas ..
zdecydowanie bliżej mi do syna. Nie bliżej, ja nim jestem ostatnio dość długo i chyba spodobało mi się to. Chcę i nie chcę wracać... Chcę, ale nie mogę, bo coś mnie odpycha, odciąga...
OdpowiedzUsuńDlaczego On, Ojciec tak nas kocha i zabiega o nas?...
tekst ok, ale po prostu łatwiej jest wierzyć w ciemność, mrok niż w światło. Światło! dla mnie Ojca Miłosiernego pokazują np - Leo Beenhaker, gdy mówi: nieważne jakim był ten piłkarz, ważne jakim może być. I Franz Smuda, gdy mówi, że nie obchodzi go, który z jego piłkarzy ukradł, a który nakłamał... - to radykalne postawienie na to co pozytywne w nich, na pewno brzmi to jak zachęta do nowego życia, nie oglądania się wstecz. To chcę słyszeć od pasterzy, akcentowania Łaski, Mocy i Boga.
OdpowiedzUsuńkomentarz do ks.Tischnera. przepraszam ale to bzdura! Imię Jeshua oznacza "Bóg zbawia" czyli najpierw łaska, a potem gadanie o tych własnych wysiłkach itd. JPII - kto będzie zbawiony ? Kto PRZYJMIE zbawienie! Więc sorry mr Tischner, zapomniałeś o ludziach niewidomych od urodzenia, o realiach świata, o złym duchu, o zaślepieniu i zniewoleniu ludzi... lepiej byś powtórzył za Jezusem na krzyżu: nie wiedzą co czynią. To krzyk miłości. Powtórzę raz jeszcze - w tym zdanku Tischner jest w gruuubym błędzie. to nie jest dobra nowina, to jest nie wiem co. I wkurza mnie to :)
OdpowiedzUsuńZnam jednego Księdza , który mawiał że chciałby aby gdy kiedyś pójdzie do Nieba okazało się że piekło będzie puste. Oczywiście w 100% ach to nie możliwe bo wiadomo że piekło istnieje ale było w tym Kapłanie tak ogromne przekonanie o miłosierdziu Boga że dało mi ogromną wiarę w to że Bóg przede wszystkim jest miłosiernym Ojcem.
OdpowiedzUsuńBóg w katolicyzmie sprawiedliwy i miłosierny?
OdpowiedzUsuńWiara to łaska dana przez Boga - jak mówią księża.
Ateizm zaś jest grzechem śmiertelnym za który grozi wieczne potępienie.
Czy jeżeli Bóg karze ludzi za to, że nie dał im sam łaski wiary - może być nazwany w ogóle miłosiernym i sprawiedliwym?
Bóg daje każdemu kto prosi Blogu antyreligijny - zgoda? Ten kto nie chce - nie przyjmuje tej łaski i wybiera ateizm.
OdpowiedzUsuńWielu ludzi tracąc wiarę prosiło o jej odzyskanie - bezskutecznie.
OdpowiedzUsuńPoza tym najwidoczniej nie rozumiesz na czym polega ateizm. Nie można czegoś chcieć od istoty w którą przestało się wierzyć.
Ale zawsze można czegoś chcieć od siebie... bez tego też nie ma prawdziwej wiary... w Boga... Nie prosi się także o coś, czego naprawdę się nie pragnie...
OdpowiedzUsuń"Ojciec miłosierny jest w Tobie"...
OdpowiedzUsuńjakoś muszę zapytać - w jednej przypowieści jest Miłosierny, a w drugiej usuwa nieubranego w szatę, daje na ścięcie, "nie znam was" itp. Rozumiem, Bóg jest Bogiem, jesteśmy Jego własnością, ma prawo robić z nami co chce, ale nie mogę ignorować i takich słów. Więc jakby co, to zderzają się we mnie 2 obrazy Ojca. Pociechę znajduję w fakcie, że człowiek jest niewolnikiem diabła ( niestety - KATECHIZM to mówi wprost ), Izajasz mówi o zbłąkaniu duchem, Jeremiasz, że nie jest w mej mocy kierowanie własnymi krokami ( Jr 10.23 ), a Jezus na krzyżu - nie wiedzą co czynią. Więc być może tutaj kryje się tajemnica - Rzeczywistość należy do Jezusa ( św. Paweł), ale i jesteśmy cześcią świata uzaleznionego od Złego ( św. Jan ). pokręciłem, odjechałem ?
OdpowiedzUsuń@Ks. Rafał
OdpowiedzUsuńAteista nie widzi potrzeby wiary tak samo jak katolik nie widzi potrzeby przestrzegania Koranu. Potrzeba wiary wynika z tej konkretnej wiary. Argument "chcenia" jest więc tu błędnym kołem.
Potrzebę wiary widzi tylko ten co już wierzy.
Tak więc bóg nie dając łaski wiary, nie daje też poczucia jej potrzeby - i za samo to, że komuś tej łaski nie dał, "miłosiernie" oraz "sprawiedliwie" skazuje go na wieczne potępienie.
Analogia wiary z Koranem - pudło. Wiara nie jest ani księgą ani przestrzeganiem. Jest przyjęciem łaski. Chcesz przyjąć, przyjmujesz, nie chcesz, nie przyjmujesz. Ojciec jest cierpliwy...
OdpowiedzUsuńWierzę i nie widzę potrzeby wiary... Bo wiara nie wynika z żadnej potrzeby. Jej źródło jest w wolności. Za potrzebą, to ja mogę iść do toalety...
Doświadczenie wiary jest doświadczeniem przyjętej łaski. Każdy człowiek ją otrzymuje. Z Bożej sprawiedliwości i Miłosierdzia.
Pozwolę sobie zacytować KKK:
2123 "Wielu współczesnych nam ludzi nie dostrzega. . . wewnętrznej i żywotnej łączności z Bogiem albo ją wyraźnie odrzuca, tak że ateizm należy zaliczyć do najpoważniejszych spraw doby obecnej" .
2124 Pojęcie "ateizm" obejmuje bardzo zróżnicowane zjawiska. Często spotykaną postacią ateizmu jest materializm praktyczny, który ogranicza potrzeby i ambicje człowieka do przestrzeni i czasu. Humanizm ateistyczny błędnie uważa, że człowiek jest "sam sobie celem, sam jedynym sprawcą i demiurgiem swojej własnej historii" . Inna postać współczesnego ateizmu oczekuje wyzwolenia człowieka na drodze wyzwolenia gospodarczego i społecznego, któremu - jak twierdzi - "religia z natury swej stoi na przeszkodzie, gdyż budząc nadzieję człowieka na przyszłe, złudne życie, odstręcza go od budowy państwa ziemskiego" .
2125 Ateizm, odrzucając lub negując istnienie Boga, jest grzechem przeciw cnocie religijności. Odpowiedzialność za to przewinienie może znacznie zmniejszyć intencja i okoliczności. W powstawaniu i rozpowszechnianiu się ateizmu "niemały udział mogą mieć wierzący, o ile skutkiem zaniedbań w wychowaniu religijnym albo fałszywego przedstawiania nauki wiary, albo też braków w ich własnym życiu religijnym, moralnym i społecznym, powiedzieć o nich trzeba, że raczej przesłaniają, aniżeli pokazują prawdziwe oblicze Boga i religii".
2126 Często ateizm opiera się na błędnej koncepcji autonomii ludzkiej, która posuwa się aż do odrzucania jakiejkolwiek zależności od Boga . W rzeczywistości "uznanie Boga bynajmniej nie sprzeciwia się godności człowieka, skoro godność ta na samym Bogu się zasadza i w Nim się doskonali" . Kościół wie, "że to, co on wieści, idzie po linii najtajniejszych pragnień serca ludzkiego"
+pozdrawiam
@Ks. Rafał
OdpowiedzUsuńPudło ponieważ?
Jak zwykle puste hasło bez żadnego argumentu.
Tak samo jak w katolicyzmie (i nie tylko) potrzeba wiary wynika z samej wiary, jak w islamie potrzeba życia zgodnego z koranem wynika z wiary muzułmańskiej.
Wiara w katolicyzmie wynika z potrzeby, konieczności. Bez niej nie ma zbawienia.
Z konieczności nie wynika tylko taka wiara, która nie zakłada tego, iż jest ona potrzebna do czegoś.
Pisanie, że wiara katolicka nie wynika z potrzeby jest zaprzeczeniem katolickich prawd.
Katolicyzm nie ma nic wspólnego z wolnością - dyktuje jak kto ma myśleć, zakłada klerykalizm itd.
Zdanie o tym, że każdy ją otrzymuje też jest bez sensu. Czy wszyscy ludzie na świecie rodzą się katolikami? Skąd tylu ateistów? Dlaczego gorliwi katolicy tracą wiarę?
Co udowadniać mają cytowane fragmenty?
Są chyba tylko po to, by sprawić wrażenie merytorycznej wypowiedzi.
Ja nie jestem katolikiem. Czas zacząć rozmawiać na argumenty a nie na puste, dogmatyczne hasła!
1)Pudło i jeszcze raz pudło. Twoja nieznajomość doktryny katolickiej i chrześcijańskiej teologii (tudzież filozofii) jest imponująca.
OdpowiedzUsuń2)Potrzeba wiary w katolicyzmie nie jest "potrzebą z potrzeby". Jeszcze raz powtórzę: wiara jest łaską. Moi rodzice spotkali żywego i prawdziwego Chrystusa, przekazali mi swoim życiem i świadectwem doświadczenie owego spotkania. zresztą odkąd pamiętam, Chrystus towarzyszył mi dzień i noc, i tak jest po dzień dzisiejszy. Może byś w końcu to uszanował...
3)Analogia z Koranem i Islamem znowu nieudana. U początków wiary stoi pragnienie (a nie potrzeba) bycia z Tym, który objawił się i objawia nieustannie, poprzez Słowo Boże, tradycję Kościoła i osobiste, duchowe (także rozumne) doświadczenie. Pragnienie to jest tak mocne we mnie, że nie mogę się oprzeć. Wiara nie jest mi do czegoś potrzebna. Jest ona naturalna częścią mojego "esse", konsekwencją istnienia Boga. Pragnę z Nim być. I tyle. Wiara zaś pozostaje "żywym doświadczeniem" Boga, który mnie stworzył i bez którego istnieć nie mogę i nie potrafię, podobnie jak ty, choć jeszcze nie doświadczasz tego, czego mógłbyś doświadczyć, gdybyś się otworzył...
4) "Pisanie, że wiara katolicka nie wynika z potrzeby" nie jest zaprzeczeniem katolickich prawd. Jeśli jest, to proszę podać konkretnie: jakich prawd i czy oby na pewno "katolickich".
5)Wiara niczego nie dyktuje, ona daje możliwość obcowania z Bogiem, który najlepiej wie co jest dla nas dobre. Dyktować może pani polonistka tekst dyktanda :) Bóg niczego nie dyktuje... Pozwala wybrać, a jeśli tak, to mamy do czynienia z wolnością... Co do klerykalizmu: nauka Kościoła w tym względzie jest bardzo jasna. Polecam lekturę Lumen Gentium Vaticanum II. Tam znajdziesz wiele na temat relacji we wspólnocie Kościoła i roli duchowieństwa oraz laikatu.
6)Nikt na świecie nie rodzi się katolikiem. Pragnienie Boga jest wpisane w serce człowieka. Zgodnie zaś z nakazem Chrystusa, poprzez bramę Chrztu człowiek może wejść w pełne doświadczenie Objawienia, które powierzył swojemu Kościołowi, zbudowanemu na fundamencie Apostołów.
7)Cytowane fragmenty nic nie mają udowodnić. są one wykładnią tego, co Kościół twierdzi na temat "ateizmu". Jak na razie nie widzę zaś z twojej strony dobrej woli, jeśli chodzi o dialog. Szanuję twoje poglądy, więc może i ty spróbowałbyś uszanować moje. W imię rozsądnego i mądrego dialogu.
+pozdrawiam serdecznie...
Ps. "dramatyczne hasła"... where?... :)))
@Ks. Rafał
OdpowiedzUsuń1. Napisz jeszcze, że pudło po raz trzeci, piąty i dziesiąty. Będzie to ciągle pusta negacja księdza, który nie wie jak się zabrać do tematu.
Czyjąś nieznajomość tematu należy udowodnić. Mi sam podsuwasz argumenty wskazujące na to, że masz braki - ciągle posługujesz się argumentum ad personam.
Na katolika może zadziałasz swoim "autorytetem": powiesz - "mylisz się", "nie masz wiedzy" a on nie pytając o nic przyjmie, że Ty masz rację. Ja katolikiem nie jestem.
2a. Gdzie mowa o tym, ze wiara jest "potrzebą z potrzeby"? Albo nie rozumiesz o czym piszę, albo celowo skręcasz z tematu.
2b. Co mam uszanować?
3. Znowu puste hasło.
Ja nie piszę o początkach wiary, tylko potrzebie wiary do zbawienia jako jednym z elementów tej wiary.
Cały czas pomijasz też to co pisałem o osobach pragnących wiary, modlących się o jej zachowanie, ale ją tracących.
4. Sam już coś na ten temat zacytowałeś - Katechizm, punkt 2125.
A może ateizm nie jest grzechem i by być zbawionym według katolicyzmu nie potrzeba w ogóle wiary? Jeżeli tak - proszę o dokument Kościoła o tym mówiący.
5a. Wiara katolicka tzn. doktryna dyktuje ciągle, wszystko i wszystkim - nawet osobom, które nie są jej wyznawcami. Przykład - forsowanie zakazu in vitro.
5b. Pisałem o tym, że nie jestem katolikiem i w dyskusji takiej argumenty mówiące co dyktuje lub czego nie dyktuje Bóg nie są argumentami! To wierzenia i nie mają tu żadnej wartości merytorycznej.
5c. Wiem co mówi nauka Kościoła o klerykalizmie.
Czy w czymś się nie zgadzamy?
6. Przecież wyżej napisano, że każdy otrzymuje łaskę wiary - skoro każdy, to również dziecko - i to od poczęcia.
Nie widzę też odpowiedzi na pytania skąd tylu ateistów, dlaczego gorliwi katolicy tracą wiarę?
7a. Wiem co Kościół uważa na temat ateizmu.
Ja pytam dlaczego za ateizm, który jest wynikiem woli katolickiego boga (niedanie, odebranie łaski wiary) ma człowiek iść do piekła i dlaczego taki Bóg ma być nazywany sprawiedliwym i miłosiernym?
Odpowiedzi nie dostałem a podane cytaty nijak to tłumaczą.
7b Kłamstwem jest to, że szanujesz moje poglądy - wystarczy poczytać co wypisywałeś o ateistach na swoim blogu na Onecie.
Mam zresztą na moim blogu skomentowane te wpisy.
Czym ma się przejawiać mój, brak szacunku do Twoich poglądów, że szacunku się jeszcze domagasz?
Mam przestać zadawać pytania, na które nie potrafisz odpowiedzieć, tak?
A dlaczego tak wielu gorliwych ateistów zaczyna wierzyć?...
OdpowiedzUsuń+pozdrawiam serdecznie...
Ps. Wybacz bracie, ale dalsza dyskusja nie ma sensu. Cóż mam napisać? Że zgadzam się z Tobą, że Boga nie ma, że Kościół jest bez sensu?...
Odpowiedzi dostałeś. Maż prawo się z nimi nie zgodzić. Choć oczywiście, cokolwiek napiszę, będzie to "brak wartości merytorycznych", a jakże...
Nie odpowiedziałeś na moje poprzednie pytanie.
+ZPB
Zagubiona droga, absurd poznania wolności różnie pojmowanej. Pozbawienie poczucia (pozornie) nieograniczonego obrazu siebie i obiecująca przez przezwyciężoną wiarę, naiwność młodego syna... Dokąd idziesz...?
OdpowiedzUsuńCzy warunkiem nadziei jest przeżycie tragizmu, rozpaczy, nędzy, dobitniej, grzechu!? Być może tak, bo jedynie tam, sięga Tylko Bóg, aby to co zagineło odnalazlo się.
(W "samotności" odnajdujemy siebie)