10 września 2010
Zanim poprosisz, zamilcz...
Przywykliśmy Boga prosić o wiele. Dla siebie, dla innych, prosić ze łzami w oczach i bez łez, żarliwie, często z determinacją rozkuwającą skały. Proszą schorowani o zdrowie lub przynajmniej siły do przetrwania bólu. Prosi chłopak, którego porzuciła dziewczyna, o jej powrót. Prosi matka, która czuje bezradność, widząc syna codziennie powracającego do domu, w stanie nietrzeźwym. Prosi młody licealista czy student o znak, czując powołanie do życia kapłańskiego. Prosimy namiętnie, żarliwie i tak intensywnie (rozpaleni emocjami), że często nie zauważamy odpowiedzi Pana Boga oraz konkretnych znaków, które nam daje…
Zanim nauczyłem się ufać Jezusowi (choć wciąż nie jest to momentami łatwe) stoczyłem wiele duchowych potyczek z samym sobą, które kończyły się najczęściej dziesiątkami frustracji. Bo sobie coś zaplanowałem, ubzdurałem, posypując to wszystko delikatna warstwą „wiary w to, że inaczej być nie może”. Później się okazywało, że jednak „inaczej” jest możliwe. A czas (tzn. ukryty głęboko we mnie Stwórca) leczył schorowane pretensje, narzekania, psychiczne zastygnięcia, które paraliżowały nie pozwalały iść dalej, prosto, nawet po mocno zakręconych drogach.
A teraz z życia wzięte… Cofnijmy się dziesięć lat wstecz. Przed drzwiami gabinetu Dziekana Wydziału Humanistycznego stoi student polonistyki, który zawalił kilka ćwiczeń i zaliczenie z poetyki. Stara się o przedłużenie sesji poprawkowej. Obok niego kumple, w dobrych humorach, z lewymi zaświadczeniami lekarskimi, które są ich przepustkami do dalszych lat nauki.
Pamiętam to, jak dziś. Ten jedyny w swoim rodzaju pokój serca, o słodkim zapachu, lekki i kojący. A do tego jedno, mocne postanowienie: powiem PRAWDĘ. Jak było i dlaczego zawaliłem tę nieszczęsną Poetykę. A zawaliłem ją przez swoje lenistwo, głupotę, swawolę, rozwiązły styl życia. Pomyślałem, że jeśli prawda ma wyzwalać, to niech wyzwoli i niech stanie się to, co ma się stać. Nie prosiłem już Pana o nic. Zaufałem… Wszystko przyjmę…
Rozmowa była krótka. Dziekan skreślił mnie z list studentów. Towarzystwo humanistów biadoliło, kumple pukali się w łeb: „coś ty zrobił” powtarzali. A ja byłem szczęśliwy. Bo stawiając na prawdę, dostrzegłem nagle kolejny znak, jasny i klarowny. Byłem świeżo po nawróceniu. Po druzgocącym duchowym wstrząsie. A znak, który otrzymałem był nader jasny: twoje miejsce jest gdzie indziej…
Nie proś nigdy o rzeczy, o wydarzenia, o rozwiązania spraw, w których nie ma miejsca na chwałę Boga. Nigdy nie mamy pewności, że to, o co prosimy, jest właściwe i przyniesie nam szczęście. Nie proś bez wiary. A wiara to nic innego jak: „niech mi się stanie według słowa Twego”… Proszenie bez wiary jest nonsensem, głupotą, podcinaniem gałęzi, na której się siedzi… Otrzymasz to, co masz otrzymać. Nawet jeśli z początku będzie bolało, rozrywało twoją duszę na strzępy. Przetrzymaj to. Zaciśnij zęby i próbuj to przetrzymać. Kiedy prosisz Boga, unikaj zbędnych słów. Zamilcz. W ciszy łatwiej jest rozeznać konkretne znaki. Słowa zastąp łzami, jękiem zmęczenia, symfonią lęku, niepokoju, przerażenia…
Wiem, to nie jest łatwe. Pamiętaj jednak, że na modlitwie gadatliwi są tylko poganie. A ty zostałeś wybrany, napełniony Duchem Świętym, poszedłeś za Chrystusem, wypłynąłeś na głębię…
Jeśli to co czujemy jest prawdziwe, bezinteresowne, na chwałę Boga, odarte z hałaśliwych emocji, naznaczone wiarą, Pan nas wysłucha. Otrzymamy wiele, choć czasami nie to, czego się spodziewamy. Pan potrafi zaskoczyć. Wyrwać nas z obłędu egocentrycznych marzeń, pragnień nierozsądnych, propozycji na życie, wyprodukowanych w fabryce szatańskich iluzji a kupionych przez nas tanio i bezrefleksyjnie…
Pan da ci znak… Zaufaj… I zajmij się tym, co do ciebie należy. Odczyta znaki Pańskie ten, który jest wierny w drobnych sprawach…
A kiedy Pan przyciśnie cię do ściany, pamiętaj: słodkie jest nasze jarzmo i brzemię lekkie. Tylko na krzyżu śmierć może być pokonana, iluzje przegonione… Wyczujesz wtedy, gdzieś głęboko w sobie, dziwną ciszę, pełną duchowego pokoju, zwiastującą, że niebo i ziemia są gotowe, na pierwsze dźwięki zmartwychwstania… A ty razem z nimi…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Dziękuję dziś Panu za całe dobro , które wniósł w moje życie z Twoja pomocą Ks. Rafale - dziękuję z całego serca za Twoją kapłańską posługę , za serce, za Eucharystię i za Twoje ciche modlitwy za nas. Dziękuję!! i Bogu również Ciebie codziennie polecam i oddaję w ręce Matki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Karolina
http://www.youtube.com/watch?v=tTzEgRNP5aA
"Pan da ci znak… Zaufaj… I zajmij się tym, co do ciebie należy. Odczyta znaki Pańskie ten, który jest wierny w drobnych sprawach…"
OdpowiedzUsuńDziękuję za te słowa;)
Piękny post!! Czytałam go z wielkim zaciekawieniem, więcej takich tekstów prosto z serca, o tym jak to się stało, że ksiądz wybrał taką, a nie inną drogę.
OdpowiedzUsuńNiech Bóg ma Księdza w swojej opiece.
Pozdrawiam aga
Szkoda, że niestety często jest właśnie tak jak tu
OdpowiedzUsuńhttp://obecnoscboga.1k.pl/
obyśmy umieli odczytywać te proste znaki, które daje nam Pan Bóg
P.S. Udało mi się to znaleźć znów i postanowiłam się podzielić tym z Wami, dlatego trochę tak na raty:)
aga
..."Proszenie bez wiary jest nonsensem, głupotą, podcinaniem gałęzi, na której się siedzi… Otrzymasz to, co masz otrzymać. Nawet jeśli z początku będzie bolało, rozrywało twoją duszę na strzępy. Przetrzymaj to. Zaciśnij zęby i próbuj to przetrzymać. Kiedy prosisz Boga, unikaj zbędnych słów. Zamilcz. W ciszy łatwiej jest rozeznać konkretne znaki. Słowa zastąp łzami, jękiem zmęczenia, symfonią lęku, niepokoju, przerażenia"… oto wielka tajemnica wiary... w tych słowach streścił Ksiądz tajemnicę pokornej modlitwy , kwintesencję modlitwy codziennej jaka powinna płynąć do Stwórcy z naszych ust i serc co dnia.. Jakże jest prosta i trudna się okazuje gdyż dotyka głębi naszego serca ..
OdpowiedzUsuńPanie oddaję Ci moje serce - proszę przeniknij je swoim Światłem, miej mnie w opiece i prowadź.
słowa Księdza powinnam sobie wydrukować i powiesić na ścianie i czytać je każdego dnia...
OdpowiedzUsuńPięknie napisane.
Żebym to ja jeszcze umiała przyjąć i zrozumieć...
Zagubiłam się. totalnie.
Pozdrawiam!
Dziękuję bardzo za te słowa ;]
OdpowiedzUsuńNie wiem jak to się dzieje, ale za każdym razem jak mam jakieś wątpliwości, nurtują mnie pytania, czytam sobie księdza wypowiedzi i ZAWSZE znajdę coś co stanowi odp. na moje pytania albo daje wskazówkę co dalej robić. Tak samo jest tym razem.
Jeszcze raz dziękują, przede wszystkim za świadectwo.
Hm, każdego wieczora proszę Boga by moje pragnienia były zgodne z Jego świętą wolą.
OdpowiedzUsuńBym w swojej wolności nie odmawiała Mu posłuszeństwa, bo na cóż komu tępe narzędzie?
Ktoś mi kiedyś powiedział:
Nie proś Boga o znak, nie pytaj dlaczego 'ja', ale proś o siłę i przyjmij to, co On ci daje.
POZDRAWIAM :)
Twój luby wczoraj w nocy festyn urządził z pochodniami i krzyża "bronił" pod Pałacem przed Tuskiem, deklarując korzyści twojemu szefowi za poparcie,a ty nic na ten temat ?
OdpowiedzUsuńNie piszesz sprawozdania z obrony polskości ?
Godzisz się na to, żeby polskość była tłamszona przez PO ? Żeby Tusk i Komorowski aż tak grali krzyżem ?
Popatrz co ten wredny Tusk wyprawia i jak prowokuje sytuację.
Ty tam powinieneś jechać i bronić krzyża przed Tuskiem !
Idealnym uzupełnieniem jest tu przepiękny wiersz śp. x Jana Twardowskiego pt. "Zaczekaj"
OdpowiedzUsuńKiedy się modlisz --- musisz zaczekać
wszystko ma czas swój
widzą prorocy
trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać
niewysłuchane w przyszłości dojrzewa
to niespełnione dopiero się staje
Pan wie już wszystko nawet pośród nocy
dokąd się mrówki nadgorliwe śpieszą
miłość uwierzy przyjaźń zrozumie
nie módl się skoro czekać nie umiesz
To była opisowa czy historyczna? Ta poetyka? Tak z ciekawości po polonistycznym fachu pytam ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję...
OdpowiedzUsuńchyba za dużo słów, skoro Bóg wie o co mi chodzi zanim to wypowiem, skoro wie ile mam włosów na głowie, to zna mnie lepiej niż ja sam siebie.Osobiście daję więc sobie spokój z ocenianiem, czy moje prośby są egocentryczne, czy na chwałę Kogo czy kogoś :), czy dobre, czy złe, daję na luz, bo On wszystko wie. Jakże łatwo popaść w obłęd koncertu życzeń i udawania prymuska przed Ojcem. Jakże łatwo wtedy o pychę itp. Spokojnie uczę się beztroski i nieprzejmowania się, i słuchania serca. Szkopuł w tym, że nie zawsze potrafię rozróżnić tych głosów, pragnień, pożądań, fobii i bzdetów. Niektórzy proponują rozważania: co zrobiłby Jezus. Może tu jest sposób rozpoznania, jaką podjąć decyzję... - Słowo przyjdzie. chyba tak.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ojcu!
OdpowiedzUsuńTo ja Mateo. Dziekuje jeszcze raz za te slowa,za duchową opieke nade mną. Chciałbym troche przyspieszyc ten czas,wiem,że tak nie mozna,ale chciałbym..... Póki co ucze sie wybaczyc,ucze sie zapomniec,ucze sie życ.
OdpowiedzUsuń