23 października 2010

Dobrych proboszczów dał mi Pan...

Zawsze miałem szczęście do dobrych proboszczów. Najpierw w mojej rodzinnej parafii i potem, kiedy zostałem wyświęcony na kapłana (czy prezbitera, jak kto woli). Dlatego gdy słyszę słowo „proboszcz” to od razu w głowie i sercu pojawiają mi się skojarzenia: „ojciec”, „opiekun”, „przewodnik”, „autorytet”. Jestem Panu Bogu za tych wszystkich moich proboszczów naprawdę  wdzięczny. Krótko rzecz ujmując: jestem szczęściarzem… Wiele lat temu, jedną z moich naczelnych zasad uczyniłem słowa: „ze wszystkimi da się dogadać”. A jeśli ze wszystkimi  to i z proboszczem, czemuż by nie... Także wówczas, gdy trzeba zastosować ewangeliczną zachętę, tudzież radę  Jezusa, który wikarym (i proboszczom) podpowiada: „bądźcie roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie” (Mt 10,16). Roztropność i nieskazitelność. Myślę, że te dwie cnoty w relacjach wikary-proboszcz są niezbędne w kształtowaniu dobrych i braterskich relacji. Plus odrobina dobrej woli. 

Mam świadomość, że w zakonnych wspólnotach o (meta)pozytywną relację jest nieco łatwiej. Bo nacisk na „wspólnotę” jest w zgromadzeniach zakonnych rzeczą podstawową, wręcz fundamentem życia według ślubowanych rad ewangelicznych. Żyjemy praktycznie 24 h obok siebie i ze sobą. Wspólne posiłki, modlitwy, spotkania braterskie, wspólnota dóbr materialnych i duchowych. To wszystko przybliża, scala, tworzy rodzinny klimat. Nie wspominając już o wspólnym zakonnym charyzmacie, łączącym nas, zakonników, w jedno. W ten oto sposób jedni drugich ciężary noszą, choć czasami wydaje się, że wielu z tych ciężarów braterskich  unieść się nie da…
Wspomniałem wcześniej, że miałem (i mam nadal) szczęście do dobrych proboszczów. Po świeceniach trafiłem na parafię, w której pasterzował proboszcz wybitny, mający tysiące pomysłów duszpasterskich na minutę. Zadziwia mnie swoją pastoralną działalnością i gorliwością po dzień dzisiejszy. Dużo można się było przy nim nauczyć. Był też nadzwyczaj cierpliwy i wyrozumiały dla mnie, jako młodego (świeżo po święceniach)  księżulka. Mój słomiany wielokrotnie zapał oraz młodzieńcze, nie zawsze mądre pomysły zderzały się z jego doświadczeniem. Swoją drogą, podziwiam anielską cierpliwość proboszczów do neoprezbiterów, którym wydaje się czasami, że zbawią cały świat…  Drugi proboszcz, który z woli Pana stanął na mojej drodze, wieloletni Mistrz Nowicjatu w naszym zgromadzeniu zakonnym, był równie cierpliwy, co pierwszy. Darzył nas, swoich młodych kapłanów, ogromnym zaufaniem. Stwarzał na plebanii klimat przyjaznej atmosfery, co wieczór przesiadywał z nami dzieląc się swoim bogatym życiem duchowym i doświadczeniem zakonnego kapłaństwa. I znowu, mogłem się u jego boku nauczyć naprawdę wiele, co też chyba na dzień dzisiejszy jakoś owocuje. Trzeci proboszcz (mój obecny), miłośnik i znawca sztuki, przyjął mnie równie serdecznie, co pozostali. Jest człowiekiem nadzwyczaj zorganizowanym i poukładanym. Z dnia na dzień przekonuję się coraz bardziej, że jego obecność w moim kapłańskim i zakonnym życiu nie jest przypadkowa. Więcej, jest ona opatrznościowa. Moja romantyczna natura lekkoducha i „poety” bujającego czasami w obłokach, uczy się przy takim proboszczu czegoś nadzwyczaj w kapłaństwie cennego. Mianowicie: duchowego uporządkowania, usystematyzowania swoich działań i zajęć, jakiegoś porządku we wszystkim, co robię i jak żyję. No więc Panie Boże: „strzał w dziesiątkę”… Jesteś Wielki…
Kiedy byłem w Seminarium, zmarł mój ojciec. Przeżyłem to bardzo. Nie ukrywam, że po święceniach każdy kolejny proboszcz w jakiś sposób zastępował mi , tu na ziemi, mojego tatę. I mam głębokie, wewnętrzne przekonanie, że Pan Bóg tak to wszystko układa, stawiając na mojej drodze proboszczów, którzy mnie wiele dobrego uczyli i uczą, jak ojciec syna.  Za co też mojemu Panu z serca dziękuję…
Co zaś do relacji „podwładny – przełożony”, nie będę zbytnio filozofował i teologizował. Jesteśmy grupą facetów w sutannach (habitach), którzy wierzą w Boga i poświęcają Mu swoje życie. Mamy różną przeszłość, różne charaktery, różny temperament, różne przyzwyczajenia. Ciężarów braterskich do uniesienia jest więc od groma i trochę. Nie ma co biadolić, narzekać, frustrować się niepotrzebnie. Jeżeli ktoś uczciwie i gorliwie oddaje się kapłańskiemu pasterzowaniu, to i gorliwie (czyt. pokornie) znosić będzie trudy swoich słabości i słabości innych. Byleby w tym wszystkim być blisko siebie, na kolanach i przy ołtarzu, na plebanii i w kościele, wieczorem przy lampce dobrego wina i w samotni swojego pokoju. Roztropnie i nieskazitelnie. Z wiarą i pokorą. Ponad nasz męski egoizm można się wznieść, przy pomocy łaski Bożej (posłuszeństwo),  oraz pokornego wysiłku pracy nad sobą (ubóstwo) i przeżywania siebie (czystość). Polecam też odrobinę „dobrego humoru”… To zawsze działa. Sfrustrowany smutas nie dogada się z nikim… Nawet ze świętym Proboszczem. 

14 komentarzy:

  1. Dobrego (i szalonego) księdza Rafała dał nam Pan... ;-)
    Momentami jakoś tak za cicho tu w Szczecinie bez Księdza. Brakuje tego: "DOSKONAAAŁE, HAHAHAHA" ;D
    Tęsknimy i pozdrawiamy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie! Jednak to poczucie wspólnoty dużo daje! No i zgadzam się z moim przedmówcą; brakuje nam Księdza! ;( Już nawet diakoni nie ma...

    OdpowiedzUsuń
  3. Mateo
    Szczęscie maja Ci,którzy mają tego kapłana na bierząco u siebie.Modlcie sie za niego!

    OdpowiedzUsuń
  4. Księżulku, ładnie ksiądz buduje kościół w tym wpisie. Pozdrowienia ze Szczecina

    OdpowiedzUsuń
  5. Szczecin tęskni!

    OdpowiedzUsuń
  6. Stargard również... :)
    +nieśmy siebie w swoich sercach

    OdpowiedzUsuń
  7. jakoś nie wierzę w miłość do pierwszego proboszcza...ładnie to brzmi na blogu a zycie pokazywało swoje....

    OdpowiedzUsuń
  8. a co powiesz o relacji proboszcz wikary w serialu Ranczo ? ciepło to wygląda, i chyba zainspirowane życiem... cześć i czołem. Zeb McCain

    OdpowiedzUsuń
  9. Jeśli brakuje tej "wiary" to może warto się pomodlić "Panie przymnóż mi jej"... :) Czasami jesteśmy ślepi... A prawdziwa miłość potrafi być momentami "brutalna"... Pozdrawiam "niedowiarka" :)

    OdpowiedzUsuń
  10. njważniejsze jest powołanie, prawdziwe powołanie, które bije od księdza ( brata ), który otrzymał ten dar... chciałbym aby były Was ( podobnych Tobie ) tysiące...

    OdpowiedzUsuń
  11. nie wiem czy księżulek dobrze odebrał ale pisałem o relacji księdza do ks.KM pieknie tu ksiądz poezją zarzuca, az same łzy się cisna do oczu, ale wiem jak wyglądały wasze relacje w Ch(...) więc o jakiej tu ksadz pisze miłości...bo w tym konkretnym przypadku niestety nie pokrywa się to z teorią o której ksiądz tak wysmienicie pisze...heh, dwa lata na polonistyce nie poszly na marne...:-)

    OdpowiedzUsuń
  12. a z moja wiąra jest w miarę ok, tylko z wiarą w to co ksiądz czasami pisze nie jest wszystko wporządku, ale modlitwy w tym kierunku nic nie pomogą, bo nie zaczne wierzyc w rzeczy (czasami tu pisane patrz tekst o proboszczu jako kochanym ojcu...) jakie mialy miejsce a jak dalece sie maja do opisywanych tu relacji...

    OdpowiedzUsuń
  13. Nie wiem skąd masz Bracie ("Anonimowy" nota bene)informacje na temat moich relacji z Proboszczem (zupełnie błędnie zinterpretowanych i "domniemanych), natomiast jeśli chodzi o moje powyższe świadectwo, piszę o tym, co czuję i co przeżyłem i za co Bogu szczerze jestem wdzięczny. Jak nie potrafisz tego pojąć i przyjąć, your problem, not my. Pozdrawiam. Ps. Obiektywny ogląd rzeczy i ich właściwa interpretacja przychodzą z wiekiem... To tak dla pocieszenia, hehe... serdecznie....

    OdpowiedzUsuń
  14. samo życie... a w nim nie jest tak jak być powinno, więc je bierzmy jakim jest, bo tak jakoś mi się zdarza, że to co zarzucam innym, tym właśnie sam grzeszę. Co mnie u innych wkurza, najprawdopodobniej kuje i mnie w duszy. Z ojcami i synami tak to już jest, że chyba nie mogą się ze sobą dogadać, bo są do siebie podobni :) - magnesiki o tych samych biegunach ? namieszałem? bo czuję się wstrząśnięty i zmieszany :)

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)