4 października 2010

Poświęć 20 z 1440 minut...

Mówią, że Różaniec to trudna modlitwa. A może właśnie dlatego trudna, że tak bardzo prosta. Mało w niej miejsca na nasze osobiste mądrości, pojękiwania, teologiczne spekulacje. W Różańcu bowiem liczą się przede wszystkim tajemnice z życia Chrystusa. On tam liczy się najbardziej i Jego Ewangelia, prawdziwa do bólu. Odmawiając Różaniec,  nie "odmawiamy" siebie i może dlatego tak trudno niektórym Różaniec odmawiać. Nie „odmawiamy” siebie, choć odmawiamy go sobą…


Dlaczego modlitwa różańcowa wydaje się być trudna (i dla wielu „oświeconych” infantylna)? Powodów jest kilka. Po pierwsze: czas. Nasz cenny czas, którego mamy (co jest absurdem) wciąż tak mało. Bo czasu mamy wystarczająco dużo, tylko trzeba sobie wszystko sensownie zaplanować. Jeśli Różaniec jest „modlitwą nieustanną” to może doskonale wkomponować się w nasz harmonogram dnia. Przykładowo możemy się nim modlić jadąc rano do pracy, sprzątając dom (i nie będzie to profanacja), pracując na działce. Uświęcamy wówczas (w określonej intencji) nasze codzienne sprawy, zadania, obowiązki. Więcej, pozostajemy wciąż w relacji z Najwyższym, wypełniając siebie Jego obecnością.

Po drugie: forma. Wydaje się być mało atrakcyjna. Z góry narzucona. Sztywna. Owe jak najbardziej „iluzoryczne” argumenty padają często z ust tych, którzy skapitulowali, zanim dobrze zaczęli modlić się Różańcem. To prawda. Przełamać się i przekonać do czegoś wielkiego, jest nam czasami trudno. Ale jak to często powtarzam mojej młodzieży: chrześcijaństwo nie jest dla mięczaków. Analogicznie jest z modlitwą różańcową. Wielu zmanierowanych „brakiem wiary w siebie” katolików boi się, jak ognia, podjęcia duchowego wysiłku i solidnej pracy na polu duchowego dojrzewania. A przecież potencjał duchowy (podarowany człowiekowi przez Stwórcę) jest w nas ogromny. Łaski, dzięki której możemy budować solidne „domy na skale” Pan Bóg też nam nie żałuje, „leje się” ona potokami z Nieba, że aż huczy. Więc zanim skapitulujesz, weź się w garść, módl się żarliwie do Ducha Świętego i jazda, do roboty. Chwytaj różaniec i do przodu. Biegnij, ile sił w płucach. Startujesz w zawodach, wyposażony w świetne możliwości (jesteś ochrzczony, Pan dał ci wiarę, nadzieję i miłość), wsparty kibicowaniem tysięcy Bożych wariatów w Niebie. A i klub, do którego należysz (RCC, czyli Roman Catholic Church), trenuje cię (i wspiera) od lat, więc dasz radę, zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki…

Po trzecie: diabelska „promocja” innych wypełniaczy czasu, połączona z solidną ideologią pt. „Różaniec nie jest konieczny do zbawienia”. Na pierwszy rzut oka: racja. Można się modlić na różny sposób, we własnym stylu, różnymi innymi formami modlitewnymi. Jest jednak małe „ale”. Otóż Różaniec przez wieki doczekał się wielu teologicznych opracowań, wypełniał życie duchowe setek świętych i błogosławionych, miał świetną promocję ze strony Nauczycielskiego Urzędu Kościoła. Więcej: w czasie objawień maryjnych cały świat mógł wielokrotnie usłyszeć słowa, których Maryja nie wymyśliła sama. Bo kiedy Bóg posyła swojego Posłańca na świat, to ten mówi w Jego Imieniu i Jego słowa. Słowa wypowiedziane przez Maryję, szokują swoją prostotą. „Odmawiajcie różaniec”… Lourdes, Fatima, polski Gietrzwałd. Siostra Łucja, jedna z wizjonerek objawień fatimskich,  nie pozostawia złudzeń: „Różaniec jest najlepszą bronią w walce z szatanem o duszę świata”… Tę tajemniczą broń Bóg umieszcza w dłoniach swych wiernych żołnierzy, walczących z szatanem i jego sługami krążącymi po świecie. Zapewnia nas o tym, wielki propagator modlitwy różańcowej, św. Ludwik Maria Grignion de Montfort: "Choćbyście się znaleźli nad brzegiem przepaści, choćbyście mieli już jedną nogę w piekle, choćbyście się nawet zaprzedali diabłu jak jaki czarownik, choćbyś był heretykiem zatwardziałym i uporczywym jak szatan, wcześniej czy później nawrócicie się i zbawicie się, jeżeli - powtarzam wam, a zważcie dobrze słowa i treści mojej rady - będziecie pobożnie odmawiali Różaniec Święty każdego dnia aż do śmierci, w celu poznania prawdy i otrzymania skruchy i przebaczenia waszych grzechów”. Szatan nienawidzi Różańca. Ma świadomość, jak wielką moc i siłę ma modlitwa różańcowa. Jest ona przecież „pigułką” zawierającą w sobie wszystko, co rozpisano na tysiące tomów potężnych dzieł teologicznych. Jest „skrótem” całego Bożego Objawienia, zawiera w sobie słowa Jezusa („Ojcze nasz”), „Dobrą Nowinę” o Jezusie, wdzierającą się w nas drogą rozważań poszczególnych scen z Ewangelii, doksologię (czyli oddanie chwały Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu), stawia przy nas Niepokalaną, która miażdży swoją stopą węża. Wreszcie sprawia, że myśli, słowa, oddech, całe ciało wchodzi w realny kontakt z żywym i prawdziwym Bogiem, uzdrawiającym w nas to, co jeszcze pozostaje chore, zranione, zainfekowane podłym do bólu „egoizmem”…

Na zakończenie refleksji słowa, które dały mi kiedyś wiele do myślenia, autorstwa ks. Leszka Łysienia: „Różaniec może ocalić naszą wyobraźnię przed charakterystycznym dla naszych czasów zjawiskiem legastenii. Dolegliwość ta (schorzenie) polega na tym, że człowiek zna co prawda poszczególne litery, potrafi je nawet sylabizować, ale nie potrafi całego tekstu czytać ze zrozumieniem. Nie potrafi z liter złożyć zdania i pojąć tekstu. Bez wątpienia świat jest tekstem, skoro staramy się go zrozumieć, zaś on odsłania przed nami swoje tajemnice, to znaczy poddaje się rozumieniu. Legastenik jest skazany na sylabizowanie świata. Nie wystarcza sam rozum, aby właściwie czytać świat. Myślenie wedle praw logiki formalnej czy sylogizmu z przesłankami większymi i mniejszymi oraz konkluzjami jest niewątpliwie potrzebne i nic go nie zastąpi. Czy jest jednak wystarczające? (…) Modlitwa różańcowa uwalnia wyobraźnię od ciasnoty, jałowości i jednostronności postrzegania świata podpowiada jej, budząc wiarę, nadzieje i miłość, iż pełne i zrozumiałe odczytanie rzeczywistości, możliwe będzie wówczas, kiedy dotknie, doczyta się tajemniczego przejawiania się Boga w zwyczajności spraw ludzkich”…

„Odmawiajcie różaniec”… Poświęć 20 z 1440 minut dnia na niezapomnianą przygodę z Bogiem, biegnąc z Różańcem w ręku, ku wyznaczonej mecie. Nic nie stracisz, a wiele możesz zyskać… Legastenię duchową można uleczyć. Zrealizuj receptę i próbuj zaaplikować swojemu organizmowi najskuteczniejsze lekarstwo: modlitwę różańcową. Powodzenia…

Ps. Na październik polecam świetną lekturę duchową: Ks. Leszek Łysień, „Na tropach człowieka. Medytacje filozoficzne o wierze, nadziei, miłości i innych nie mniej ważnych sprawach modlitwą różańcową zainspirowane”, Kraków 2009. 

13 komentarzy:

  1. Chrześcijaństwo to religia jak najbardziej dla mięczaków. Mięczaków, których podtrzymuje przy życiu bardzo wygodny, czarno-biały światopogląd, zwalniający z logicznego myślenia, a nawet je potępiający. Co prawda w bardzo zawoalowany sposób, ale jednak. Żeruje na nich zgraja cwaniaczków - próżniaków i hien cmentarnych, żyjących z handlu modlitwą i sakramentami i usuwających niewygodne komentarze.

    OdpowiedzUsuń
  2. inny Tomek, piszesz brednie jestem chrześcijanką i jakoś z logicznym myśleniem nie mam problemu. Raczej u Ciebie występuje ten problem. Skoro poruszasz temat hien cmentarnych to wymien prawidłowo te hieny , mam na myśli obecny rząd, który zabiera część zasiłku pogrzebowego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam różaniec. Od niedawna, przyznaję. Musiałem dojrzeć.

    Ale wciąż dla mnie to modlitwa zbyt kontemplacyjna, żebym umiał poświęcić się jej w drodze czy podczas pracy. Może i do tego dojrzeję :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy różaniec potrzebuje reklamy? Moim zdaniem tak, więc go reklamujmy: http://nawrocenie-matkaboza.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. św. Jan Bosko (1815-1888)
    Niezliczone są łaski z nieba, które otrzymano wskutek tej modlitwy. Za pomocą Różańca św. zwyciężone zostały herezje, naprawione obyczaje, oddalone zarazy, zakończone wojny, odzyskane oraz zachowane cnoty czystości, a ponadto obronione dusze przed wszelkim zasadzkom szatana.
    Różaniec jest przedłużeniem Zdrowaś Maryjo, którym można uderzyć, zwyciężyć i zniszczyć wszystkie piekielne moce

    OdpowiedzUsuń
  6. + doskonałe... Bosco jest niesamowity :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Anonimowy - ale po co, na co tak sie wypowiadasz, że to brednie? Ja jego zdanie np. szanuje i sie po trosze z nim zgadzam. Trudno jest wierzyc, cholernie trudno jest ogarnac kosciol jako lud, jako cos boskiego. Czesciej sie postrzega kosciol jako instytucje lub dobrze prosperujaca firme.
    A w różańcu brakowało zawsze i brakuje tzw. mantry. Sa niepotrzebne przerwy dlatego jak sie modlilem kiedys to mowilem od razy 5 x Ojcze nasz, 5 chwała, i jechalem ze zdrowaśkami i to było ok :) Polecam różaniec zamiast tabletek na sen.

    OdpowiedzUsuń
  8. Co to jest jak nie brednie "Chrześcijaństwo to religia jak najbardziej dla mięczaków. Mięczaków, których podtrzymuje przy życiu bardzo wygodny, czarno-biały światopogląd, zwalniający z logicznego myślenia, a nawet je potępiający"

    Czytając takie wypowiedzi innego określenia nie znajduje.


    św. o. Pio (1887-1968)
    Kochajcie Maryję i starajcie się, by Ją kochano. Odmawiajcie zawsze Jej różaniec i czyńcie dobro. Dzięki tej modlitwie szatan spudłuje swe ataki i będzie pokonany, i to zawsze. Jest to modlitwa do Tej, która odnosi triumf nad wszystkim i nad wszystkimi.
    Podajcie mi moją broń - mówił Ojciec Pio, gdy czuł, że traci siły w walce ze złem. - Tym się zwycięża szatana - wyjaśniał, biorąc do ręki różaniec.

    Pozdrawiam Kalina

    OdpowiedzUsuń
  9. Kiedy człowiek bywa zaskoczony, ale nie zdziwiony…
    Zrozumienie tego co wbrew wydawać by się mogło, czymś przecież bez wyrazu,(bo przecież monotonnym) bez barwnym(bo bez emocji i duchowych zachwytów), bez kształtu, zapachu i smaku (bo tylko jest powtarzanym i przypominającym o sobie popiołem żarliwości). Lecz w blasku wiary i słów ożywa i kwitnie to, co wydawało się być suchym i martwym. A jednak to co otwiera przed nami ta modlitwa nie jest tylko(i może tylko),opadającym popiołem ale kuźnią Bożą, w której przetapiasz swoje serce na wzór tego jedynego, to ona uwalnia od złudzeń, fantazyjnych lotów, ucieczek w krainę marzeń i pragnień lecz jest źródłem „cierpliwości” której tak bardzo potrzebujemy.

    OdpowiedzUsuń
  10. Każda Kalina to super dziewczyna ! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  11. Dziękuję w imieniu Mamy! REKLAMA JUŻ DZIAŁA. TsJ;-)

    OdpowiedzUsuń
  12. Szczęść Boże, dodaje ten bloog do swojej przeglądarki
    http://promyczekdonieba.blog.onet.pl/

    OdpowiedzUsuń
  13. Oh wow, my name is Sorkowitz and I live in the US. I wonder if we are part of the same family? I had heard before the family came here it was spelled something like yours "Sorkowicz."--Nancy

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)