9 grudnia 2010

Nigdy nie trać cierpliwości...

„Nigdy nie trać cierpliwości – to jest ostatni klucz, który otwiera drzwi”.....
Antoine de Saint-Exupéry

Trudna jest „cierpliwość”. A przecież bez niej nie ma miłości. Prawdziwej, mądrej, krystalicznie czystej. Cierpliwie kochać, cierpliwie prowadzić, cierpliwie wychowywać. Nie zatrzymywać się nad „teraz”, ale też zrobić miejsce na nadzieję. Brakuje nam cierpliwości, bo lubimy efektywność i ten „dreszczyk w duszy” kiedy coś się udało i widać konkretne owoce...

Jezus był cierpliwy. Fascynuje mnie Jego Boska moc i ludzka dojrzałość. Spojrzenie cierpliwego faceta, utkwione w tłumie i ucznich. Mówił do nich, tłumaczył, był z nimi, podnosił z gleby. Jakże musiało Go boleć, „że mają oczy a nie widzą, mają uszy a nie słyszą”. Szedł czasami późną nocą, na „miejsce pustynne”, modlił się, może płakał, poruszony ignorancją i zagubieniem człowieka. W uszach brzęczały Mu słowa Ojca, które usłyszał pod natchnieniem Ducha Świętego mędrzec Kochelet, słowa odczytywane w synagodze, że „wszystko ma swój czas”...

Mówił o sobie Jezus, że jest cichy i pokornego serca. Cierpliwość może dlatego jest tak trudna w „użyciu”, że pozbawiona instrukcji dla idiotów, wymaga pokory i wyciszenia. Uznania swojej małości i zrobienia przestrzeni dla łaski. Mistrzowie „trzymania ręki na pulsie” popadają w furię, gdy coś się nie udaje. Nauczyciel fizyki, tłumaczący godzinami prawa termodynamiki, dostaje zawału przeglądając i oceniając sprawdziany, z których połowa nadaje się do spuszczenia w sedesie. Ksiądz... Traci powoli cierpliwość, gdy... No właśnie. Jestem blisko młodzieży szkół średnich i studentów, rozmawiam, tłumaczę, staram się życiem zaświadczyć, konkretami dnia codziennego, a oni... Oni i tak robią swoje... I można się przerazić, kulkę w łeb władować. Ale po co? Może lepiej pójść śladami Jezusa, który swoją ewangeliczną pedagogię rozłożył na tysiące lat, cierpliwie (po dzień dzisiejszy) kochając człowieka, nasze ludzkie bunty, krnąbrność, pomyłki...

Może dlatego brakuje mi cierpliwości, bo wciąż za mało we mnie łaski... Powoli odkrywam, że Adwent to nie tylko czas czujnego oczekiwania. To także „szkoła cierpliwości”. Uczenia się bycia bardziej cierpliwym, to znaczy: pokorniejszym i wyciszonym. Pokora robi przecież miejsce dla Tego, który wie najlepiej, czego nam potrzeba. Który jest „Panem historii”. Cisza demaskuje kompleksy, lęk, odkrywa świat naszej wewnętrznej plątaniny uczuć, emocji, wspomnień. Więcej, sprawia, że rany dotąd ukryte, zaczynają krwawić, tak jak Jego dłonie i stopy, unieruchomione na drzewie krzyża. A to wszystko trzeba uzdrowić, poukładać, zalać balsamem miłosierdzia, olejem sprawiedliwości... Cierpliwość to” cierpienie rozłożone w czasie”. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie wczoraj i może jeszcze nie jutro, będzie bolało, śmiech zmiesza się z płaczem, ale Pan nie zapomni, będzie prowadził, będzie oczyszczał, będzie uzdrawiał. Pokorny i wyciszony zrobi dla Niego miejsce. Pozwoli Mu dołożyć Boskie „trzy grosze”, da Mu szansę zainwestowania w swój niepokój, ciągłe wypatrywanie efektów i sukcesów. Zamieni je wszystkie w „miłość cierpliwą” wobec tych, którzy tak blisko nas żyją, a którym możemy pomóc, cierpliwie walcząc o ich wieczne szczęście...

Ten, który przyjdzie, którego oczekujemy, jest cierpliwy do szpiku kości. Pragniesz się z Nim spotkać?... Pokochaj cierpliwość. Pozwól jej zakrólować w swoich wnętrznościach. Daj nam Panie siłę cierpienia rozłożonego w czasie... Ucz nas cierpliwości... Niech ostatni klucz otworzy drzwi, przez które będziesz mógł wejść... Marana tha...

7 komentarzy:

  1. Czekałem na następny post.
    Warto było i dziękuje za niego.
    MARANA THA...

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie ciągle tej cierpliwości - nawet nie w połowie Boskiej, ale zwykłej, ludzkiej - ciągle tak bardzo brakuje...

    OdpowiedzUsuń
  3. różnimy się, są ludzie "gorączki" i są the beściaki w cierpliwości... - sam nie wiem jak to wziąć. faktycznie czasami nagromadzi się taka seria potknięć, że tylko kląć... przypomina mi się Max z "Seksmisji", gdy nie mógł się doczekać na windę...:) - i sądzę, że czasem lepiej sobie ulżyć niż dusić w sobie. Pawlak z "Samych Swoich" - ja człek spokojny, mnie można na język nadepnąć...:)

    uważam, że wszystko jest łaską. cierpliwość też, jak najbardziej.
    kończę, bo kończy mi się cierpliwość :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Cierpliwość... wielka to potrzeba, którą mieć trzeba...hmmm

    OdpowiedzUsuń
  5. Bycie cierpliwym głosicielem Słowa, którym jest Jezus, to chyba najtrudniejsze zadanie. Cierpliwość Jezusa zachwyca dopiero wtedy, gdy zauważy się też Jego gniew, zaangażowanie i Boże szaleństwo...
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Rzeczywiście tak mało cierpliwości wokół nas. A i w nas samych też jej często brak. Dla mnie cierpliwość łączy się także z zaufaniem. Wiele razy prosimy Boga o coś i chcemy aby natychmiast nas wysłuchał.A gdzie miejsce na cierpliwość i zaufanie? M.

    OdpowiedzUsuń
  7. W takim razie cierpliwymi bądźmy.... ;)

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)