17 października 2011

Duchowość chrystusowców (1)

Kocham Polskę... I jestem dumny z tego, że Opatrzność Boża wlała w moje żyły polską krew. Dziękuję też Bogu za ponad tysiącletnią i chrześcijańską historię (momentami niezwykle dramatyczną) naszej Ojczyzny, historię, której cenną częścią jest życie i działalność wielu pokoleń chrystusowców. Czas mija nieubłaganie, w zakonie jestem jedenaście lat. Nie żałuję, ani jednego dnia i ani jednej godziny, w zgromadzeniu odnalazłem pokój serca. Choć nie przestaję ciągle szukać... prawdy i pytać się: chrystusowcy, o.k., ale po co my tak naprawdę jesteśmy i dlaczego Bóg powołał do życia naszą rodzinę zakonną?.. Zastanawiam się też często, co możemy dzisiaj Bogu oraz światu ofiarować, co możemy dać Polsce i Polakom, bo z nimi nas przecież Chrystus związał równie mocno, co ze Sobą...

Czasami wyobrażam sobie kard. Augusta Hlonda, człowieka wrażliwego duchowo, wielkiego męża stanu, klęczącego w kaplicy, zatopionego w światło-cieniach i modlitwie. Trzyma w prawej dłoni różaniec, od czasu do czasu unosi głowę i spojrzeniem zatroskanego ojca obejmuje krzyż. Widzi na nim Tego, który kiedyś zaprosił go do wyruszenia w daleką podróż. Także tę duchową...

Najpierw powołał go do zakonu salezjańskiego. Pamięta dobrze... Był rok 1893, miał dwanaście lat, gdy razem ze swoim starszym bratem Ignacym wyruszył do Turynu. We Włoszech kończy gimnazjum i nowicjat. Tam też na Uniwersytecie Gregoriańskim studiuje filozofię. Nie raz jeden widział na ulicach włoskich miast i we włoskich portach emigrantów ze swojej Ojczyzny, zmuszonych do szukania chleba w różnych częściach świata. W końcu wraca do Polski. W 1905 r. kończy studia teologiczne. W tym też roku przyjmuje z rąk bpa A. Nowaka święcenia kapłańskie. A potem wszystko potoczyło się tak szybko. Dał się poznać jako człowiek pobożny, inteligentny i posiadający świetne zdolności pedagogiczne oraz organizacyjne. Decyzją Stolicy Apostolskiej w 1922 r. zostaje Administratorem Apostolskim Śląska. W cztery lata później, Opatrzność Boża, sprawiła, że w wieku 45 lat zasiada na tronie Prymasów.


"Z dziejowego bólu polskiego zrodziło się nasze wychodźstwo" mawiał Prymas Hlond a sytuacja polskich emigrantów, momentami bardzo trudna i tragiczna, nie dawała Prymasowi spokoju. Sam spędził wiele lat poza granicami Ojczyzny, wiedział, jak smakuje tęsknota za Polską, jak ciężko czasami jest odnaleźć się w zupełnie nowym miejscu i nowej kulturze. Chciał posłać do swoich rodaków kapłanów. Powtarzał do znudzenia, że "na wychodźstwie polskie dusze giną". Stąd też jego pomysł i plan, by założyć zgromadzenie zakonne, którego członkowie poświęciliby swoje życie, talenty i umiejętności - służbie Polaków, żyjących poza granicami Ojczyzny. I tak, w 1932 roku powstało zgromadzenie, istniejące po dzień dzisiejszy, moje ukochane zgromadzenie: Towarzystwo Chrystusowe dla Polonii Zagranicznej...

Powróćmy do ks. Prymasa. Jest rok 1931. Ostatnia dziesiątka różańca. Może z części radosnej...Ofiarowanie Pana Jezusa w świątyni. Jest głęboko przekonany, że musi swoim rodakom żyjącym na emigracji coś ofiarować. A cóż może to być? Patrzy się na Chrystusa wiszącego na krzyżu i wie już na pewno: "Ciebie im ofiaruję... Nic innego, tylko Ciebie, Panie... Pójdź do tych, którzy najbardziej Ciebie potrzebują. Wyrusz, jak niegdyś, ze swojego rodzinnego Nazaretu i idź.. wszędzie tam, gdzie polskie dusze giną, gdzie usychają". W chwilę później, ks. Prymas wita się z młodym, poznańskim kapłanem, ks. Ignacym Posadzym. Po wspólnym obiedzie idą do ogrodu, poznańskiej rezydencji Prymasa Polski. Sierpniowe duszne powietrze i mocne słońce sprawiają, że trzeba znaleźć trochę cienia. W końcu się udaje. Siadają na ławce w cieniu rozłożystego klonu. Prymas opowiada o swojej ostatniej wizycie w Watykanie i o rozmowie z  Ojcem Świętym, który przynagla, by powstało nowe zgromadzenie do opieki nad polskimi emigrantami. W końcu pada do ks. Posadzego pytanie ze strony Prymasa: "Czy ksiądz podejmie się zorganizowania takiego zgromadzenia?". Ks. Posadzy patrzy z przerażeniem w oczach na kard. Hlonda, po czym prosi o czas... na zastanowienie się. Musi to przemodlić, przemyśleć... Opuszcza rezydencję Prymasa, choć w dwa dni później do niej powraca i oznajmia kard. Hlondowi: "Mimo różnych braków... Podejmę się tego zadania..."

Mija w tym roku  80 lat od tej pamiętnej rozmowy, w poznańskiej rezydencji Prymasa Polski. Nasze zgromadzenie powstało w r. 1932. Kard. Hlond od początku był blisko nas, traktował nową rodzinę zakonną, jak swoje umiłowane dziecko. Pierwsi chrystusowcy często o nim wspominają. Nic dziwnego, jest przecież naszym Założycielem. Słudze Bożemu kard. Augustowi Hlondowi zawdzięczamy wiele. Tak wspomina go ś.p. ks. Florian Berlik:
Jako Założyciel czuł się szczególnie związany z naszym Zgromadzeniem. Zaraz na początku naszego istnienia dał wyraz temu zatroskaniu o nie w przemówieniu, skierowanym do nowicjuszy 22 października 1932 roku, w którym podał cztery charakterystyczne cechy chrystusowca: własne uświęcenie, umiłowanie swego Zgromadzenia, duch ofiary i radości. Do mnie przemówiły przede wszystkim słowa naszego Założyciela o radości. A to dlatego, że sam był pogodny i radosny. Wyczuwało się, że żył radością: “Wystrzegajcie się ponurości. Kto stale chodzi zachmurzony, posępny, ten okazuje, że tam, w jego duszy albo w jego nerwach jest coś nie w porządku. Radość i wesele niech was nigdy nie opuszczają. Macie pracować wśród ludzi, którzy ciężkie wiodą życie, macie ich pocieszać, uszczęśliwiać. Świętość wasza niech będzie pogodna, jasna, radosna”.
Charyzmat naszego Założyciela siedzi głęboko w nas. Podobnie jak jego wielka miłość do Polski, której tak wiernie służył, będąc Prymasem. Ale jest jeszcze coś, na co Prymas Hlond mocno zwracał uwagę, zwracając się wielokrotnie do chrystusowców. W Ustawach, które podarował swoim duchowym synom, napisał:
"Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego jest uświęcenie się jego członków przez usilne pielęgnowanie życia nadprzyrodzonego, przez wierne zachowywanie ślubów, przez praktykę cnót zwłaszcza zakonnych oraz przez niepodzielne oddanie się na służbę Bożą w duchu Towarzystwa"...
Usilne pielęgnowanie życia nadprzyrodzonego... Chrystusowcy mają stać się mistrzami życia duchowego. To jest na pierwszym miejscu. Podobnie jak w naszym zakonnym zawołaniu" "Wszystko dla Polski i Polonii Zagranicznej"... Wszystko... dla Boga... To znaczy, co? To mi ciągle nie daje spokoju. Po 79 latach istnienia naszego zgromadzenia wyłania się powoli "duchowość" zrodzona w młodziutkim zgromadzeniu, porażająca głębią i duchem ofiary, "duchowość", która śmiało wpisuje się w historię Kościoła, nie tylko w Polsce, ale też Kościoła powszechnego. Chrystusowcy, wierni charyzmatowi Założyciela, mogą światu, Polsce i całemu Kościołowi ofiarować naprawdę wiele...

(c. d. n.)

5 komentarzy:

  1. Po przeczytaniu tej opowieści o studencie polonistyki, tym błądzącym i zagubionym i o ojcu wybaczającym błędy synowi marnotrawnemu, zaczynam Cię trochę rozumieć – Sorkowvitz. Rozumiem że znalazłeś swoją przystań, gdzie czujesz się dobrze i bezpiecznie. Twoje prawo. I powiem, co Cię może zaskoczy, że gratuluję Ci tego. Takiej przystani.

    Ja jednak to wszystko, tą Twoją przystań, postrzegam inaczej. Jeżeli chcesz spojrzeć na to i moimi oczami, to przeczytaj sobie choćby artykuł z Polityki „Prześwietlamy majątek kościoła”
    - http://www.polityka.pl/kraj/analizy/1509032,1,przeswietlamy-majatek-kosciola.read

    Ja to postrzegam jako… okradanie. Jako wyzysk. Jako pasożytnictwo Ty, widocznie inaczej. Ty twierdzisz, że nie liczą się dobra doczesne, ale życie późniejsze. Pytasz się, co możemy (możecie) dać Polsce i Polakom? Jak to jest? Kto tu żyje w zakłamaniu? Kto żyje czyim kosztem? Kto kogo i z czego okrada?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nikogo nie okradam.... I Kościół, którego księża są doprawdy małą częścią, bo większość to świeccy, też nikogo nie okrada... Co do artykułu w "Polityce" jak zwykle tendencyjny. Niestety. Al;e czegóż innego można się spodziewać po Polityce, której środowisko jest spadkobiercą "zacnych" idei PRLu...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nigdy i nigdzie nie powiedziałem, że Ty kogoś okradłeś, natomiast zawsze powtarzam, że instytucja której jesteś przedstawicielem jest instytucją pasożytniczą. Ta instytucja i jej przedstawiciele żyją na koszt innych. Przykład? Choćby ostatnia próba propozycji tego 1% podatku o której słyszałeś. Ciągle coś chcecie wyciągnąć z kieszeni czy to Państwa, czy obywatela.
    Księża procentowo faktycznie są niewielką częścią Kościoła. Ale jednak to oni decydują o wszystkim. Zwykły wierny nie ma nic do gadania. To księża decydują w sprawach chrztu czy pogrzebu, aż do wybierania swoich (kościelnych) władz. Co może zrobić wierny. Tylko się przypatrywać. Płacić i płakać.
    "Polityka" jest tendencyjna? W takim razie proponuję poczytać, posłuchać, pooglądać źródła Kościelne. W Radiu Maryja przegląd prasy wygląda mnie więcej tak: Nasz Dziennik donosi … Nasz Dziennik pisze… w Naszym Dzienniku można przeczytać… No ale czego można się spodziewać po… no właśnie. Zauważyłeś może, że kler nie poddał się lustracji. Jak już wszedłeś na czasy PRLu…

    OdpowiedzUsuń
  4. Z czego zatem ma żyć kapłan?... Jezus mówi jasno: "wart jest robotnik swej zapłaty". Masz pretensje do wiernych, którzy wspomagają kapłana swoimi ofiarami? Gdyby nie odczuwali takiej potrzeby, nie dawali by swoich pieniędzy. Po drugie: władzę pasterską kapłani otrzymali od Chrystusa. I uwierz mi: nie jest to łatwe. Ale żeby to zrozumieć trzeba mieć wiarę i trochę pokory. Po trzecie: środowisko Radia Maryja nie jest spadkobiercą idei PRLu (w przeciwieństwie do środowiska "Polityki") I rzeczywiście, jest solą w oku nie jednego lewaka, bo porusza tematy i problemy, o których czołowe media polskie milczą. Po czwarte: czy mógłbyś mi odpowiedzieć na pytanie: dlaczego przez kilkadziesiąt lat PRLu, księża nie mogli się ubezpieczać? Tego w Polityce nie wyczytasz. Blokowano księży (robiło to samo PZU), gdyż władza chciała pozbawić księży emerytur... Tyle na razie i proszę: nie popełniaj grzechu wrzucania wszystkich i wszystkiego do jednego worka. Bo to nie sprawiedliwe. I mniej populistycznych hasełek, więcej merytorycznych argumentów. +pozdrawiam serdecznie...

    OdpowiedzUsuń
  5. Barbara Goralska24 października, 2011

    Ostatnio miałam przyjemność brać udział we mszy prowadzonej w Kościele w parafii polskiej w Rio de Janeiro przez ks. ks. Jana Sobieraja. O ile dobrze pamiętam pracuje w Brazylii od 1963 roku.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)