20 listopada 2011

Król rozbełtanych czasów

Królewska droga Chrystusa jest największą prowokacją w historii ludzkości. Tylko Bóg, dla którego "nie ma rzeczy niemożliwych" mógł wpaść na coś takiego. Czuł to dobrze Sługa Boży kard. August Hlond, wskazując Polakom tajemnicę Nazarejczyka: "Tylko Chrystus może przewodniczyć nowym czasom". Te słowa Palikotom i innym samozwańczym "mesjaszom" polskiej lewicy nie przejdą z pewnością przez gardło, nie zmienia to jednak faktu, że innej drogi dla Polaków nie ma. W przeciwieństwie do aroganckiej i momentami diabelsko demagogicznych wizji wolnej od chrześcijaństwa Polski, wysuwanych przez wielu przedstawicieli "ideologicznej zarazy", panoszącej się w polskich mediach i na wielu narodowych salonach oraz salonikach, Prymas Hlond zdaje się widzieć narodowe "esse" szerzej i głębiej. Trzeba koniecznie Polakom przypomnieć hlondowskie "przepisy" na nową, nowoczesną i wielką Polskę, w której Chrystus ma święte prawo do dyskretnego bycia, uzdrawiania, tego, co w nas chore i do królowania w polskiej duszy.



Wciąż na naszych polskich podwórkach krąży cień złowrogiego straszenia Polaków "czarną zarazą", "średniowiecznym zaściankiem", "ciemnogrodem". Różnie Kościół Chrystusa się nazywa, na różne sposoby się go ośmiesza. Zasada jest jedna: podważyć zaufanie do Kościoła i jego obecności w przestrzeni publicznej. Cel równie jasny i klarowny (chodź większość Polaków ma niestety problemy z zauważeniem tego): zniszczyć Ciało Mistyczne Chrystusa Króla, którego umiłowanie prawdy oraz przywrócenie człowiekowi godności, jest największym zagrożeniem dla kapitalistycznej i mało wyrazistej machiny nowych czasów. W sumie prawda, jest się czego bać.

Nazarejczyk i jego królowanie (które w Kościele osiąga swój szczyt) rzeczywiście jest niebezpieczny, co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze stawia na ludzką wolność i samodzielne myślenie (duch mądrości, jeden z darów Ducha Świętego). Oczywiście prof. Środa odpowie oburzona, że Kościół (a więc i Jego Szef Naczelny - Chrystus) krępuje Polaków przeróżnymi, wziętymi z kosmosu - prawidłami, narzuca swoje poglądy etyczne na biedny naród, jest przestarzały w poglądach i nietolerancyjny, mój Boże, wręcz nieczuły wobec np. lewicowych oraz gejowskich pomysłów na nową lepszą Polskę. Przyznaję, że trzeba mieć trochę "pod kopułą" i wiary w sercu, by szybko w lamentacjach tego typu wyłapać "psa pogrzebanego". Otóż każdy myślący katolik ma świadomość, że nie nasze ludzkie pomysły na życie i wszelkiego rodzaju cywilizacyjne choroby oraz koniunktury rozmaitej maści są punktem wyjścia w budowaniu przyszłości. Człowiek i owszem, ma zdolność w budowaniu lepszego świata. Budowano różnie: w demokracji ateńskiej, za cezarów rzymskich, w państwie Karola Wielkiego, w królestwach europejskich monarchów. Dwudziestowieczne próby budowania "lepszego świata" (przypomnę - odarte z chrześcijańskiego ducha) w wydaniu nazizmu, faszyzmu i stalinizmu nie zabłysły w dziejach świata. Wręcz przeciwnie, pokazały, że Państwo, w którym prześladuje się Kościół i niszczy królowanie Boga, staje się hodowlą rasowego, zniewolonego człowieka, zdolnego zabić wszystkich, którzy myślą inaczej. Inkwizycja (państwowa i kościelna) przy tym to "pikuś". Nie dziwi więc myśl Prymasa Hlonda, który przypomina Polakom:
Kościół nie chce rządzić, ale musi mieć w życiu narodu to miejsce i te możności oddziaływania, które mu się należą z racji jego boskiej misji. Za to da państwu wiele, bo ducha, tężyznę narodową i religijną jedność.
Tylko ten, który jest ponad podziałami i który nie zabawiał się w uprawianie śmiesznej "polityki", robiącej ludziom wodę z mózgu, tylko Ten, który ukochał do końca i który z miłości będzie sądził "żywych i umarłych" - tylko Ten może dać narodowi ducha prawdziwej wolności, ducha mądrości. I tylko dzięki nim Polak szybko rozezna, co jest dobre i narodowi potrzebne, a co naród od środka rozbija i niszczy, choć tak ładnie oraz atrakcyjnie prezentuje się w tyglu utkanego z "wolnych rynków" świata, ale równie mocno zniewolonego światopoglądem ludzi, którzy kpiąc z wiary oraz negując Boga, potrafią godzinami gawędzić i pertraktować z wężem, znanym katolikom chociażby z kart Pisma Świętego. Oczywiście wąż, tak mocno i niezauważalnie ukrył się w płatach mózgu wielu "oświeconych" budowniczych nowoczesnej Polski (w ramach nowoczesnej Europy), że oni sami przekonują z rumieńcami zdrady na policzkach, iż to "mózg oświecony" (bo rozum raczej nie) podpowiada im jak powinno być, by nie było tak, jak proponuje "ciemnogród" i jego Ukrzyżowany Król.

Zaiste, cudowna wizja Polski, w której będzie miejsce dla każdego. No z małym wyjątkiem. Przykład: Amsterdam, Holandia. Procesja Bożego Ciała nie ma prawa przejść ulicami miasta. To prawo mają wyłącznie gejowskie parady. A jakże. Wielka Brytania. Premierem może pozostać tylko anglikanin. A katolik? Niech spada na szczaw. Można przykładów podać więcej. Hlond miał rację. Tam, gdzie nie ma miejsca na królowanie Chrystusa, tam człowiek gubi się totalnie, naród zaczyna umierać. Chrystus nie jest od zbierania podatków, rozdawania tek ministerskich, ustalania Vatu, ale może dać narodowi wiele. Oddajmy głos Prymasowi Hlondowi:
Nieraz dopuszcza Opatrzność, że państwo występuje wprost wrogo przeciw Kościołowi i prześladuje go. Nic tak Kościoła nie oczyszcza jak ucisk i nic go tak szybko nie wyprowadza z pewnych stanów odrętwienia, jak krew męczeńska. Ale też nic nie świadczy dobitniej o nieszczęsnym niezrozumieniu wielkich jego zadań i potrzeb duchowych społeczeństwa jak błędna polityka tych, którzy prześladują i zwalczają Kościół jako wroga politycznego. Prześladowanie jest dla państwa smutną kartą w dziejach, dla Kościoła ciężką, ale wielką i świętą godziną.
 Po drugie: mogą wyznawcy "nowoczesności" made in "wszystko... tylko nie Chrystus i Jego Kościół" obawiać się chrześcijaństwa, bo katolicyzm niesie ze sobą jeszcze jedną prawdę: że tylko w Chrystusie (a nie w seksie, forsie, polityce i grzechu) człowiek może odnaleźć siebie i osiągnąć całą swoją pełnię. Nie chodzi tylko o wiarę i udział w religijnych kultach. Chrystus Król przynosi człowiekowi szersze spojrzenie rzeczywistości, głębsze poznanie tego, co ludzkie. A skoro tak, to rzeczywiście: naród, który wie, że aborcja jest "zamordowaniem człowieka", eutanazja "zabiciem starszych ludzi", antykoncepcja "zniszczeniem piękna i godności ludzkiej seksualności", pornografia "sprofanowaniem ciała - Bożej świątyni", tolerancja wobec homoseksualistów "zgodą na nowy porządek świata, niezgodny z naturą człowieka"... rzeczywiście, taki naród może być solą w oku dla "oświeconej" rzeszy (stanowiącej mniejszość, ale ryczącej mocno), która drze pyska głośno i namiętnie, nie bacząc na konsekwencje, jeśli chodzi o przyszłość narodu, jego istnienie, kulturę oraz wyrazistość, dzięki której jest tym, czym jest. Kardynał Hlond zaznaczał, że warto i trzeba w twórczym pędzie budować Polskę, nowoczesną i sprawiedliwą, ale... No właśnie. Jest małe "ale", związane z obecnością chrześcijańskiego ducha w polskim narodzie:
Ustroje mogą i powinny się przekształcać, bo życie jest rozwojem i dążeniem do ideałów, ale przemiany nie powinny zaprzepaszczać wartości religijnych ani odbywać się na przekór niezmiennym prawom moralnym. Nowe czasy byłyby niewolą człowieka, gdyby ich duszą nie było chrześcijaństwo.
I chyba o to polskiej quasi inteligencji i wielu politykom (zachłyśniętym europejską, zdechrystianizowaną formą schorowanej idei wspólnego "zjednoczenia sił", cokolwiek to oznacza) chodzi, by odebrać katolikom głos, albo inaczej: by katolik był katolikiem, ale dla siebie, nie dla innych i dla narodu. Niech zatańczy, jak mu państwo "neutralne światopoglądowo" zatańczy, choć wszyscy dobrze wiemy (i zastraszony nie jeden katolik również), że państwo bez jakiegokolwiek światopoglądu nie istnieje i że zawsze w państwie jest jakiś wiodący światopogląd. Oczywiście, broń Boże, chrześcijański, bo jak naród zacznie wierzyć i myśleć (Chrystus Król bowiem tego człowieka uczy i to człowiekowi daje: umiejętność myślenia oraz łaskę wiary) to nic się nie da zrobić, nic się z łona Polek nie wyskrobie, małżeństwo i rodzina przetrwają, nic się Polaczkom nie wmówi i... o zgrozo... ten naród zacznie być narodem. Polskim narodem. Narodem mającym swoją tożsamość, swój własny od wieków światopogląd, oparty na Chrystusie Królu i nauce Jego Kościoła, światopogląd chrześcijański!!! Zgroza... Już widzę, słyszę - Palikotów, Środy i Seneszyny przeróżne, zakamuflowanych umiejętnie (i światopoglądowo) wyznawców Tuska, samego Premiera i jego cesarski dwór, jak drżą i płoną na samą myśl, że polski naród, mógłby pozostać narodem, polskim i chrześcijańskim, takim, o którym marzył Hlond i wielu innych wielkich Polaków, poświęcając Polsce wszystkie swoje siły i talenty, czasami całe swoje życie. "Nowy Polak ma żyć: nie dla przyjemności i używania, lecz dla obowiązku i bohaterstwa". Takich Polaków nam trzeba...

Tyle luźnych myśli o Chrystusie Królu, jego królowaniu i narodzie, który tak mocno umiłował. Na koniec, słów parę kard. Hlonda o nowej Polsce:
W nowym państwie człowiek musi pozostać sobą, człowiek nie może stać się cyfrą, czy atomem. Przepędzić tych, którzy chcą rozbijać jedność, którą męczeństwo i krew scementowały. Pchanie się do żłobu państwowego zastąpić pchaniem się do rzetelnej pracy. Naród musi mieć świadomość swej niesionej wielkości i żądzę wielkości w przyszłości. Od Boga nie odstępujmy pod żadnym przymusem! Jako wyznawcy, jako działacze, jako bohaterzy i męczennicy, "gotujmy drogi Pańskie". Temu, który jest stwórczym władcą ducha, materii i siły, wiekuistym Panem rozbełtanych czasów, nieśmiertelnym Królem krnąbrnej współczesności i pogodzonego z Bogiem jutra! Wszędzie i zawsze króluj nam Chryste, Boże nasz i Odkupicielu!!!

5 komentarzy:

  1. Szczęść Boże. Witam serdecznie! Zanim napiszę kilka słów od siebie zapraszam do przeczytania króciutkich fragmentów:

    „A On rzeki do nich: Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze, niech się święci Twoje imię; niech przyjdzie Twoje Królestwo”. Z Ewangelii wg Św. Łukasza (Łk 11,2)

    „Wreszcie nastąpi koniec, gdy przekaże królowanie Bogu i Ojcu i gdy pokona wszelką Zwierzchność, Władzę i Moc”. Z Pierwszego Listu do Koryntian (1 Kor 15,24)

    „Będziecie mieli Boże Błogosławieństwo jedynie wtedy, gdy Pan Jezus zapanuje nad wami i waszymi narodami". Papież Pius XI, Encyklika „Quas primas”, 11 grudnia 1925

    „Wielką radość sprawia nam stwierdzenie, że na niwie całego Kościoła wydała nieprzebrane owoce Encyklika "Quas primas" o królewskiej władzy Zbawiciela Naszego i o ustanowieniu święta Chrystusa Króla, którą obwieściliśmy przed dwunastu prawie laty, Pomiędzy innymi skutkami Naszego pisma sprawia nam szczególne ukontentowanie bardzo mądra i zbawienna uchwała pewnego grona duchownych, którzy postanowili co pewien czas urządzać ku czci Chrystusa Króla szczególne Kongresy, mające za wyłączne zadanie badać sposoby realizacji Naszych myśli w tym względzie, mianowicie by królewska godność Zbawiciela Naszego została przez wszystkich uznana i by publiczne życie wszelkich narodów poddało się najsłodszemu panowaniu Boskiego Króla.” List Papieża Piusa XI do Prymasa Augusta Hlonda na kongres Poznański. 3 maja 1937 roku do Uczestników Kongresu napisał papież Pius XI za pośrednictwem listu skierowanego do Prymasa Polski.

    Z pism Sługi Bożej Rozalii Celakówny:
    „Oświadczam ci to moje dziecko, jeszcze raz, że tylko te Państwa nie zginą, które będą oddane Jezusowemu Sercu przez Intronizację, które Go uznają swym Królem i Panem" (Wyzn. s. 31); i dalej: „Jasna Góra jest stolicą Maryi. Przez Marię przyszedł Syn Boży by zbawić świat i tu również przez Maryję przyjdzie zbawienie dla Polski przez Intronizację. Gdy się to stanie, wówczas Polska będzie przedmurzem chrześcijaństwa, silna i potężna, o którą się rozbiją wszelkie ataki nieprzyjacielskie" (Odpw. s. 94., 1 kwietnia 1939).

    * * * * *

    Ówczesny Prymas Polski Kard. August Hlond niestety nie usłuchał. Dlaczego? Dlaczego nie usłuchał mimo wyraźnej zachęty Papieża Piusa XI zawartej Encyklice „QUAS PRIMAS” z 11 grudnia 1926 roku i listu tego samego Papieża z 3 maja 1937 roku do uczestników kongresu Poznańskiego oraz znajomości objawień danych od 1930 roku Słudze Bożej Rozalii Celakównej? Mało kto zdaje sobie sprawę, że przez to nieposłuszeństwo stał się odpowiedzialny za II wojnę światową, bo nie przeprowadził Intronizacji Chrystusa Króla w Polsce. Czy historia ma się powtórzyć, czy dziś słyszymy ten głos Boga? – w większości – nie. Dotyczy to większości arcypasterzy i pasterzy i w konsekwencji dużej części powierzonych im zagubionych owieczek...

    Króluj nam Chryste!
    Hanna

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdy to czytam, to zbiera mnie na litość do autora.
    I dopiero teraz doskonale zrozumiałem co miał na myśli Donald Tusk, mówiąc że polskość to nienormalność. Czytając takie rzeczy, nie trudno się z nim nie zgodzić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Drogi(a) M., kimkolwiek jesteś... Masz rację, p. Tusk trafił w sedno (mówiąc o sobie i swojej formacji politycznej), że "PO"lskość to nienormalnosć. I dziękuję za uczucie "litości". Ja mogę tobie zaserwować jedynie uczucie "współczucia". +Niech Pan błogosławi i leczy...

    OdpowiedzUsuń
  4. Współczuć to można tylko tobie. Głównie pychy i zarozumiałości. A co do Tuska, to oświecę Cię - wcale nie mówił o sobie i swojej formacji, lecz o takich jak ty. Również o tych, którzy z krzyża i religii gotowi byli zrobić narzędzie walki politycznej.
    Nie masz człowieku za grosz przyzwoitości.
    Twój idol za bluźnierstwa ponosi już dotkliwą karę od Boga, a to dopiero początek. Módl się aby i ciebie taka sama nie spotkała, bo jesteś na dobrej drodze.

    OdpowiedzUsuń
  5. Osobnika M. poniosło. No cóż. Dużo się od premiera uczymy. Pozdrawiam i życzę spokojnej nocy...
    Ps. Nie wiem, co jest gorsze. Pycha i zarozumiałość, czy tępota. Jeśli to drugie, to drogi(a) M. naprawdę współczuję...

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)