23 listopada 2011

Lubię cię całować...

Może to zabrzmi dziwnie, ale lubię całować... Ołtarz... Kocham ten liturgiczny pocałunek, poprzez który Bóg przypomina, że Ołtarz to coś więcej niż zwykły stół. Że Eucharystia to nie tylko jakieś tam gesty, ruchy, słowa... Wzruszający jest ten gest pocałunku, który czasami tak wiele kosztuje, szczególnie wtedy, gdy świadomie się go wykonuje. Czasami tak mało zauważalny przez wiernych, innym razem tak niechlujnie i bezmyślnie wykonanym przez nas kapłanów. A przecież nie jest on gestem przypadkowym w liturgii Eucharystii. 

Liturgia jest dziełem samego Boga, który w przestrzeni sakralnej, poprzez widzialne znaki zalewa nas niewidzialną łaską. Który przypomina, że Oblubieniec nie zapomniał o Oblubienicy. Że wciąż jej pragnie,  że wciąż ją uświęca, z ziemi podnosi, Niebem napełnia... W kapłańskim pocałunku Ołtarza kryje się tajemnica kosmicznej wręcz więzi Boga z człowiekiem.

Sam Ołtarz jest symbolem Chrystusa. Kamienny Ołtarz przypomina Tego, o którym w Piśmie Świętym napisano, że jest kamieniem odrzuconym przez budujących. Ten kamień stał się kamieniem węgielnym (por. Ps 118, 22). Słowa przywołanego Psalmu sam Chrystus odnosi do siebie; skrzętnie odnotują to pisarze natchnieni - ewangeliści.

Kamienny Ołtarz dla wielu świętych, rozkochanych w Liturgii, to również kamień, od grobu odwalony w dniu Zmartwychwstania naszego Pana.

Intymny pocałunek to gest pozdrowienia Chrystusa... Kapłan w imieniu wiernych składa pocałunek na ciele Mistrza. Ale też Mistrz (ustami kapłana) całuje swoją Oblubienicę, Kościół Święty, zgromadzony w imię Jezusa. Bo skoro Ołtarz (w przestrzeni symbolu) to Chrystus, a my jesteśmy, podług słów św. Pawła, Jego Mistycznym Ciałem, to sam Najwyższy, który przyjął ludzkie ciało, w intymnym, liturgicznym pocałunku, całuje swoją Oblubienicę, skalaną grzechem i słabościami, a jednak nieustannie gotową... na spotkanie z Tym, który jest Drogą do prawdziwego Życia...

A skoro tak... To nie dziwcie się, że tak mocno w pocałunkach Ołtarza jestem rozkochany... Stąd też wiersz, który swego czasu napisałem, tuż po powrocie z niedzielnej Eucharystii...

***
lubię cię pocałować ustami dotknąć
z drżeniem ciała które
płonąć zaczyna
i się nie spala

płótnem okryte jesteś jak Rabbi z krzyża zdjęty
leżysz w bezruchu
czekasz na trzeci dzień na światło
kosmiczne
aniołów radość
jeszcze jedną anamnezę
na paschę przez morze czasu

całuję twoje ciało z marmuru
kamień na wylot przeszyty obecnością
niewyrażalnego

chciałbym cię objąć wtulić się
po cichu
czuć woń rozpalonych kadzideł które
wdzierają się w twój
święty krwiobieg
marmurową strukturę
żywą od ciągłych powrotów
Emmanuela

będę cię całować ustami dotykać
pieścić fałdą ornatu dłonią
bezszelestnie

tylko bądź na wieki wieków

5 komentarzy:

  1. Oby nigdy nie zabrakło Kapłanów tak rozkochanych w Chrystusie... Kapłanów tak zauroczonych Eucharystią... Panie, obdarz nas łaską wiary, tak trwałej jak ten kamienny ołtarz...

    Ześlij swego Ducha i obudź nasze śpiące serca do spotkania z Tobą w Eucharystii...

    Pięknie wielkość Eucharystii pokazała w swoich objawieniach Crtalina Rivas
    Klara

    OdpowiedzUsuń
  2. Z całej symboliki świątyni chrześcijańskiej - symbolika ołtarza jest szczególnie piękna...
    za wpis i wiersz- dziękuję :)
    A czy można gdzieś nabyć "papierowe" wydanie Księdza wierszy?

    OdpowiedzUsuń
  3. rzeczywiście piękny to gest w liturgii... dziękuję za uświadomienie, choć małej cząstki tej Tejemnicy... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. O! Gdyby taka fascynacja była w kapłanach nie byłoby katolika,który by na Mszy przysypiał lub się nudził.Widzę jak kapłani otaczają ołtarz jak całują Go,ale nie myślałam nigdy w taki sposób jak ksiądz to opisuje,to piękne w tych słowach jest cała głębia miłości,czystej i pięknej,czy wierni to odczuwają,zapewne.Od tej pory inaczej będę uczestniczyć we Mszy,już nie będę patrzeć na ołtarz jak na kamienną rzecz,ale jak na żywą istotę,która tam jest i mnie oczekuje. A nieraz myślałam,jak pięknie byłoby nie iść do kościoła,ale frunąć na skrzydłach miłości na jej spotkanie.Niech Ci Bóg błogosławi drogi księże.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ciesze sie, ze sie zgadzamy, bo ja lubie patrzec na ten gest, ktorym kaplan wita Oblubieneice Koscoil jako Alter Cristi, wiec wita tez mnie przy Eucharystii. Jestem wdzieczna, gdy kaplan robi to z uwaga, swiadomie i jasno. Witam ten gest z usmiechem na twarzy i z radoscia w sercu.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)