25 maja 2012

Nigdy nie była "robotem łaski pełnym"

Miriam. Jej wizerunki i fotografie odnajdziemy w każdym zakątku świata. Nie sprzedaje płyt, nie macha tyłkiem na scenie, nie pozuje nago do Playboya, nie odbiera oscarów za wybitne kreacje filmowe. A jednak przebijała i przebija swoją "popularnością" wszystkie kobiety świata. Nigdy nie była słodką ciotką, naiwną mamuśką (mami)synka, nie była też wyzwoloną feministką, alergicznie reagującą na garnki i pieluchy. Żyła pełną piersią, rozkochała się w prawdzie, obejmowała krzyż. Walczy do dziś, miażdżąc wężowi głowę, tuli nas do snu, jak trzeba walnie ręką w stół i przypomni: "Jego słuchajcie" albo "odmawiajcie różaniec". Wie, co mówi, bo przeżyła wiele i nigdy nie przestała być kobietą, która kocha, mądrze i dojrzale.I za to Ją kocham...
Jest "umajona", cicha i piękna, jak wiosna. Między słowami litanijnych wezwań oddycha prawdziwa matka, panna, róża, pocieszycielka, królowa. Kobieta niezłomna, bohaterka szarej codzienności. Zaprzyjaźniona z Bogiem, aniołami, prorokami, męczennikami. Przeżyła wiele. Bóg ją "wychłostał" doświadczeniami ponad ludzkie siły. Czy w sercu jej pojawiały się zwątpienie i niepewność, lęk i strach? Nie wiem (a może nie chcę wiedzieć, bo nie wypada, bo jakże?...). Może i tak. Ona też była glinianym naczyniem. Niektórzy robią z Miriam robota, maszynę pełną łaski, cyborga - była czysta czyściutka, niepokalana, więc?... Więc co?... Nie była "robotem łaski pełnym", nie była bezmyślna. Była posłuszna, to znaczy wiedziała, że On wie najlepiej. Jezus cierpiał, odczuwał trwogę, bał się. Jego matka również. Choć myślę, że to właśnie od Niej nauczył się ostatnie słowa sprowadzić do pokornego (i dojrzałego zarazem): "nie moja wola, ale Twoja niech się dzieje". Ona Go tego nauczyła.

Powiedziała kiedyś jedno "tak" Bogu. Czym się to skończyło? Ano tym, że pokochała swoje życie, wtuliła się w Niewidzialnego, raz powiedziawszy "tak", codziennie owo "tak" powtarzała, choć sielankowo nie miała. Otarła się o ukamienowanie, naraziła swoich bliskich na zniesławienie, rodziła syna na gnoju, doświadczyła migracji, życia w obcym kraju. Patrzyła się na śmierć swojego dziecka. Nie, to nie żaden ckliwy filmik, czy cool komiks o supermence. To życie, w którym znalazło się miejsce na plany Odwiecznego, na ciągłe wznoszenie oczu ku Niebu. Może jak Hiob, powtarzała wieczorem, ukradkiem ocierając łzy i patrząc się w gwiaździste niebo: "Pan dał, Pan zabrał, niech Imię Pańskie będzie uwielbione".

Zanim wychwalimy łąki umajone, zielone doliny i skaliste góry, pomyśleć warto, że Miriam była nie tylko cicha i piękna, ale również odważna, mądra, dojrzała i szalenie w tym wszystkim kobieca. Wypełniona łaską, łaskę pieczołowicie pielęgnowała. Konsekwentna i wierna, czasami zmęczona i złamana w pół. Zanim wymalowano nad jej głową aureolę przeszła nie jedno Morze Czerwone, nie jedną pustynię. Podzieliła los proroków (i dlatego jest ich Królową), może patrzyli się na nią czasami jak na wariatkę, tak jak na wielu proroków, gdy Bóg szedł w nich przez ziemię, dyskretnie choć zdarzało się, że i z siłą trąby powietrznej. Poczuła smak męczeństwa (stąd Królowa męczenników), uciekała przed politykiem i królem Herodem, mordercą dzieci, wtulona w krzyż poczuła ciepło krwi swojego Syna, jego stygnące powoli ciało obejmowała umęczona równie mocno, pod Poncjuszem Piłatem. Oto życie kobiety, która wypełniona była łaską. Która tej łasce pozostała wierna. A wierność kosztuje. "Błogosławiony pokój" to nie to samo, co "dobre samopoczucie". Ona pragnęła pokoju. Błogosławionego i pochodzącego od Boga.

Dlatego w maju tak mocno chwytamy się jej dłoni i dajemy się poprowadzić do kościoła, przydrożnych krzyży, kapliczek. Śpiewamy lub recytujemy litanijny epos o dzielnej niewieście, o Matce Boga; w litanijnych wezwaniach (i pomiędzy nimi) odkrywamy nie tylko "geniusz kobiety" i "świętość Niepokalanej", ale nade wszystko zbliżamy się do Tego, który "wielkie rzeczy jej uczynił", który wielkie rzeczy i nam czyni nieustannie. A Jezus spogląda na nas i nadziwić się nie może, że tylu "prostaczków" wciąż ma odwagę i pragnienie potężne, by z Maryją i jak Maryja, mówić Bogu "tak", żyjąc prosto i zwyczajnie, jak Miriam, która rozmawiając kiedyś z aniołem, subtelnie poprawiała włosy i myślała sobie po cichu: "Jak to się stanie, skoro nie znam męża"?... I za to Ją kocham...


1 komentarz:

  1. "Maryja, Ave Maryja,
    u Boga nam wybłagaj zdroje łask,
    by świat lepszy był, by w miłości żył,
    o Maryjo, miej w opiece dzieci swe."

    Przypomniały mi się słowa jednej z wielu pielgrzymkowych piosenek...
    5 razy miałam szczęście zostawić wszystko, całą swoją codzienność i idąc w upale lub deszczu uczestniczyć w wędrownych rekolekcjach. Mimo, że minęło już wiele lat - to co wtedy na tych 5 pielgrzymkach usłyszałam, przeżyłam cały czas pracuje we mnie...
    Wtedy pierwszy raz modliłam się w tłumie na wielkim polu z rękoma wzniesionymi w górę (całe dzieciństwo zazdrościłam księżom, że mogą w ten sposób się modlić) do Tego, któremu Ona ufnie powiedziała "Tak".
    Dziś Dzień Matki, święto wszystkich Matek i tych na Ziemi i Tej, która oręduje za nami w Niebie...

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)