21 czerwca 2012

Nie osądzam, ale takich się boję...

Zawsze może być inaczej, niż chcemy by było, Najwyższy raczej nie cierpi na reumatyzm /jeśli chodzi o oryginalność/. Chłoszcze nieustannie, dziwnie skonstruowaną miłością, co pewien czas rzuca na pożarcie ryczących lwów, choć szybko się okazuje, że ich kły nie zabijają. Wciąż coś nowego i ciągle to samo światło, bez którego nie odnalazłbym drogi. Chyba dlatego nie zostałem ateistą, choć był czas mocnej pokusy w młodości, by obalić Boga i wszelkie chrześcijańskie "zabobony", wzgardzić sacrum raz na zawsze, odrzucić bajki o zaświatach. Miast zaciśniętej piąchy skierowanej ku Niebu, przyszło nagle proste doświadczenie, jakiś strumień światła przebił się przez tkankę i mięśnie.

Jednego dnia, w jednej sekundzie, w objęciu mojego biologicznego ojca, gdy powracałem marnotrawny i pokiereszowany przez swoją głupotę, ujrzałem całe Niebo i Boga, który nie miał nic wspólnego z "kasą zapomogowo-pożyczkową"... Ujrzałem Boga wykrzywionego bólem, wiszącego na krzyżu, który spoglądał na mnie z miłością, choć obaj dobrze wiedzieliśmy, że to ja Go ukrzyżowałem. Mi było głupio, wstyd, miałem Jego krew na dłoniach a On patrzył się i kochał...

Nie wiem, może się mylę, ale wydaje mi się, że tylko ten, który nagle odkryje w sobie swoją grzeszność, który wpadnie po szyję w gów.... grzechu, tylko ten, który nie przestraszy się i zacznie wyć jak małe dziecko, krzyczeć i wzywać pomocy u Boga, tylko ten może naprawdę i do końca uwierzyć, ufając Jezusowi... a nie sobie...

Boję się natomiast pewniaczków i marzycieli, sielankowych katoliczków, mistrzów formy i religijnej estetyki, którym do głowy ani na moment nie przychodzi, że celnicy i nierządnice wyprzedzą ich w drodze do Nieba. Są zapatrzeni w siebie, są w sobie zakochani. Ani im się nie śni po nocach, by trochę na krzyżu powisieć, w twarz dostać i nie oddać, pomodlić się za tych, którzy nie mają sił w drodze ku rajskim ogrodom. Nie osądzam, ale takich się boję...

A przecież moc w słabości się doskonali, nie w perfekcyjności, która ze świętością nie ma nic wspólnego. Dlatego też co wieczór krzyczę i drę gębę do Nieba... Bo wiem, że bez Niego nic się nie stanie, co by miało jakiś sens, barwę nieskończoności, ewangeliczny posmak... Czemu o tym wszystkim piszę? Nie wiem. Nada te turbe...

4 komentarze:

  1. Zawsze, kiedy czytam Księdza świadectwo nawrócenia urzeka mnie ono co raz to bardziej... Jest piękne, ma w sobie coś, czego słowami nie da się wyrazić. Mój promotor powiedział mi kiedyś takie słowa : " Komu nigdy nie zawaliło się niebo, ten nigdy niczego nie zrozumie"...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za te słowa... Dzisiaj w pracy zawisłam po raz kolejny na swoim krzyżu i po raz kolejny pojawiła się pokusa, żeby z niego uciekać dokąd oczy poniosą. Podopieczny niesłusznie wyzwał od najgorszych, podniósł na mnie rękę - nie pomógł wewnętrzny głos, że to bardzo chory człowiek. Zranione "ego" bardzo zabolało...
    Często w drodze do pracy modlę się tak: "Jestem słabym Gedeonem, idę na z góry przegrany bój. Ale Ty Panie jesteś ze mną, i tylko razem z Tobą mam szansę zło dobrem zwyciężać". Dzisiaj się nie udało...

    OdpowiedzUsuń
  3. ... uda się jutro... pierwszy, drugi, trzeci upadek, będzie ich wiele, ale święci idą dalej, bo wiedzą, kto tak naprawdę ten krzyż niesie. +pozdrawiam Gosiu i Agato...

    OdpowiedzUsuń
  4. Czcigodny księże,zastanawiam się co jest przyczyną,że tak ciągle walczysz,było zle,ale naprawiłeś,byłeś błotem,ale krew Jezusa Cię obmyła.
    Co jest przyczyną walki z dnia na dzień,jeśli Bóg wybacza.Musimy iść dalej nie oglądając się za siebie.Boisz się pewniaczków,ja raczej powiem,że boisz się o peniaczków,bo tak naprawdę to ich nie ma,to tylko maska,udawanie,że sobie poradzę,że jestem ok.
    Nie ma życia idealnego,sielankowego,jest tylko prawda,do której jedni się przyznają i udawanie,bańka mydlana,która musi pęknąć.
    Tak bardzo chciałam żyć porządnie ale na tej planecie się nie da,bo nie jestem sama.Jednak mimo błędów staram się cieszyć tą odrobiną dobra,ktora jest w każdym z nas.Jezus jest miłością i tą miłością obdarzył każdego.
    Myślę,że twoje świadectwo drogi kwiatku jest jakby ramieniem,które podtrzymuje tych co upadną,prawdą,że można zawsze zawrócić.
    Dziękuję za odwagę głoszenia i ukazywania jak normalnym człowiekiem może być kapłan.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)