20 lipca 2012

A niech cię anieli, Ziemkiewicz!

"Polactwo" Ziemkiewicza brałem do rąk z mieszanymi uczuciami. Nie ukrywam, poraził mnie tytuł. I zniechęcał równocześnie. Ale gdy już zacząłem czytać, wszedłem w ekstazę. Czytałem długo, z przerażeniem pod powiekami, że lektura tej książki, jak wszystko po słońcem, w którymś momencie się zakończy. A nie chciałem, by ten moment w ogóle zaistniał. Czytałem z wypiekami na twarzach, wkurzony i spokojny zarazem, bo Ziemkiewicz ma to do siebie, że nie rozpieszcza czytelnika, nie liże mu czterech liter. Gdy już byt przygodny, który od lat jest kapłanem zakonnym, zakończył lekturę"Polactwa", sięgnął po kolejną lekturę Ziemkiewicza p.t. "Viagra mać" i odkrył nagle, że jest uzależniony. Bo trudno się nie uzależnić od kogoś, kto z równie wielką pasją, co autor "Polactwa",  analizuje rzeczywistość w sposób bezkompromisowy i rzetelny, choć momentami bolesny...


"Staliśmy się polactwem, bo z nas polactwo zrobiono, ale pozostaliśmy nim po odzyskaniu niepodległości już z własnego wyboru. Obdarowani przez historię wolnością, o jakiej bez żadnej nadziei marzyły przeszłe pokolenia, pozostaliśmy w duszach niewolniczą trzodą". No, drodzy państwo z zielonej wyspy, tak dynamicznie się rozwijającej i dumnej z władzy, która wszystkim dobrze robi, przyznajcie sami - gębę Ziemkiewicz ma niewyparzoną, dokopać potrafi. Mało tego, porusza sprawy polskie i całe nasze historyczne dziedzictwo bez mistycznej egzaltacji czy chorobliwej wersji "patriotyzmu". Wielu się oburzy. Normalka, ja też czytałem oburzony. Ale na szczęście Duch Święty co chwilę podpowiadał: "użyj mózgu, księże, mózgu, do emocji przejdziemy później". Posłuszny natchnieniom Bożego Ducha czytałem dalej i używałem mózgu, by w końcu na spokojnie przejść do refleksji, która stawała się słodyczą niebiańską. 


"Badania socjologiczne pokazują, że stereotypowe wyobrażenie Polaka nigdzie nie jest tak złe jak w samej Polsce. Nie widzimy w sobie nic, ale to nic dobrego. Gremialnie podpisujemy się pod opinią, że jesteśmy durniami, brudasami, złodziejami i pijakami. Ale nie wyciągamy z tego, bynajmniej, wniosków, że w takim razie powinniśmy coś ze sobą zrobić, jakoś się zmienić (...) Rozpad poczucia wspólnoty, z której zostały już tylko karykaturalne angażowanie narodowych symboli każdą byle szarpaninę, gromadne adorowanie papieża Polaka i jednego czy drugiego sportowca, zaszedł tak daleko, że nikt nie czuje się odpowiedzialny za swój kraj czy rodaków. Polacy są okropni, Polska to jeden wielki obciach, ale ja sam do siebie nic nie mam, a skądże znowu." 

Każda stronica "Polactwa" wbija w fotel, wwierca się w polskie serce. Może nie we wszystkim z Ziemkiewiczem w stu procentach zgodzić się można, ale jedno jest pewne: ma chłop odwagę i potrafi zadawać trudne pytania, nie pozostawiając ich bez odpowiedzi. Więcej - ma czelność na spokojnie i merytorycznie przeanalizować gatunek Polaka, tnie ostro i wiele naszych mitów czy stereotypów (na temat polskiej duszy) dotyka, co boli okrutnie. Operacja intelektualna to ryzykowna, ale kto nie ryzykuje nic nie ma, każdy zabieg boli, dlatego stosuje się znieczulenie. Trzymając się tej analogii, czy może bardziej metafory, można śmiało rzec, że Ziemkiewicz jako pierwszy analizując (przeprowadzając intelektualny zabieg) Polaka jako Polaka, zrezygnował ze znieczulenia. Ryzykowne, choć z drugiej strony - genialne. Boli jak cholera, ale wiem, co się wycina i jak mocno to badziewie zrosło się z moim organizmem. 

Ziemkiewicz nie należy do pisarzy i publicystów, których czyta się łatwo. Jest do bólu prawdziwy i szczery, nikomu w tyłek nie włazi i próbuje myśleć samodzielnie, mocno do siebie i rzeczywistości zdystansowany. Ma niewyparzoną gębę i cudowny styl pisania. Zanim jednak weźmiesz którąś z jego książek do ręki, zastanów się, masakra intelektualna może być dotkliwa... "Polactwo" Rafała A. Ziemkiewicza to lektura gorzka i słodka zarazem. I tylko dla tych, którzy choć odrobinę są pokorni i myślący. Reszta nie da rady. Polecam, choć Ziemkiewicz nie będzie (jak zwykle) dopieszczał.

Na koniec, jeszcze jeden cytacik, powstrzymać się nie mogę: "Pytanie, jak Polskę naprawić, jest pytaniem tego samego rodzaju co jak schudnąć. Każdy wie jak: przestać żreć. Recepta prosta i oczywista, ale spróbuj grubasa przekonać, żeby ją zastosował". Prawda, że słodko? Dla mnie bomba, dlatego chwytam za kolejną pozycję Ziemkiewicza "Michnikowszczyzna" i przyłączam się tym samym do tych wszystkich, którzy bez żadnych wielkich uniesień postanowili wejść na drogę "wkurzania salonu". Droga to wyboista, wędrowiec skazany jest raczej na osamotnienie, ale iść trzeba i warto. A niech cię anieli, Ziemkiewicz! Polactwo dorobiło się wreszcie nietuzinkowego pisarza i publicysty. Tylko nam, panie Rafale, nie fiksiuj i na tyłek uważaj, bo nie jeden dziś na salonach chciałby go mocno skopać. Jak coś, to wołać, modlitwą wesprę a jak coś to i nawet sutannę zrzucę, by Polaka myślącego bronić. A jak, my Polactwo tak mamy  :)

4 komentarze:

  1. Fajnie Ksiądz napisał. Czuję się zachęcona do lektury. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie. Miło się taki tekst o Ziemkiewiczu czyta, bo - mimo może mało optymistycznych wniosków płynących z jego twórczości - autorowi nie da się odmówić trafności diagnoz, przy jednocześnie bardzo lekkim piórze.

    "Polactwo" dostałem tuż po 1 wydaniu, połknąłem, i nie mogłem odmówić słuszności autorowi. Chyba czas najwyższy sięgnąć po inne. Logiczną kontynuacją wydaje się być "Czas wrzeszczących staruszków".

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja wciąż zadaję pytanie, jak to jest? Jak to jest, że od lat jesteśmy, my Polacy, prowadzeni przez Życie, przez Kościół Katolicki, który uczestniczy przecież w naszym życiu na każdym kroku, a takim jesteśmy parszywym narodem. Powinno byc przecież odwrotnie. Czy więc w takim razie nie należy z całą stanowczością stwierdzić, że Kościół ten nie wypełnia swoich obowiązków? Czy nie zawiódł on narodu Polskiego? Czy nie należy mu pokazać czerwonej kartki?

    OdpowiedzUsuń
  4. Kocham być Polakiem bo Polska to wszystko co mam.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)