18 lipca 2012

Wiem, komu uwierzyłem

Nasza cywilizacja zaczyna gnić. Chyba wyczerpała już wszystkie swoje ludzkie możliwości. Miało być tak pięknie. I kolorowo. Wolność, równość, braterstwo. Oczywiście z gilotyną w tle. I jest nam wolno, równo i bratersko. Tylko dlaczego, gdy już wszystko zgaśnie, laptopy, tablety, komórki i plazmy, gdy choć na chwilę zostajemy "sam na sam" ze sobą - jest tak cholernie ciężko?... Jestem po lekturze ostatniego numeru Newsweeka. Szczerze mówiąc: szmira i gów...., ale czegoż innego można spodziewać po ekipie tygodnika, któremu szefuje p. Tomasz Lis. 

Naczelny biadoli i przeżywa, że premier Tusk wciąż w obawie przed Kościołem nie wprowadza w życie wielkich projektów odnośnie in-vitro, związków partnerskich etc. Więcej, pan Lis alarmuje przerażony, że "Donald Tusk jest zakładnikiem Kościoła i zdradza swoich wyborców". Dramaturgia tekstu p. Lisa jest piorunująca. Więc uspokajam: panie Tomaszu, proszę się nie bać, nasz premier to mistrz "gier nieczystych", przed nikim nie klęka i Kościołowi będzie jeszcze dokopywał, jak nie dziś to jutro, wszystko się ułoży, będą zamrażane embriony, będą homusie z dzieciakami, wszystko będzie i jeszcze się pan na tym całym gów... przejedzie, jak biedny Wolter, Mistrz oświeconych i piewca "tolerancji", który za życia darł się w niebogłosy: "Ecrasez l'infame!", niszcząc Kościół, choć tępił jednocześnie murzynów, popierał niewolnictwo i gardził czarnuchami...

Ręce opadają, już chyba nawet małpy wyprzedziły w umiejętności percepcji świata i rzeczywistości nie jednego leminga z nad Wisły, którym się, jak to mawiał mój sąsiad z lat dziecinnych: "w dup... poprzewracało".

Pozostaje wiara. I Bóg, który widzi szerzej i głębiej i który gra w otwarte karty z nami śmiertelnikami. Dlatego też z nadzieją oczekuję na "Rok Wiary", który zapowiedział już Benedykt XVI, a który rozpocznie się w Rzymie, 11 października 2012 roku. Tak, potrzeba nam wiary i jej pogłębienia, żeby w tym lemingowym kraju nad Wisłą nie zwariować. Żeby do nas, do katolików dotarło wreszcie, że iść za Jezusem nie znaczy wcale (i tylko) - całe życie przeleżeć na sianku w stajence, słuchając hiciorów anielskich, ale to także oznacza wyjść na pustynię, dawać świadectwo i to tak klarownie i jasno, że będą nas chcieli ukamienować, wreszcie zawisnąć na krzyżu (bo katolik frajerem nie jest i wie, że Bóg to nie "bozia", a Jezus to nie leming - tylko Bóg, który stał się człowiekiem i zamieszkał pomiędzy nami).

"Wiem, komu uwierzyłem" (2 Tm 1,12). I to mi na dzień dzisiejszy wystarcza. I powinno wystarczyć. Uwierzyłem bowiem Temu, który śmierć, szatana i świat zwyciężył. A za rasowych Lisów w mediach i polityce trzeba się mocno modlić. I miłować. Choć czasami pięści się same zaciskają... Ech... szkoda gadać... Nie wiem, co będzie dalej i jak będzie, ale wiem, komu zawierzyłem...

3 komentarze:

  1. Mam wrażenie, że lubi się Ksiądz denerwować, bo ciężko mi sobie wyobrazić, że sięgnął Ksiądz po Newskweeka wiedziony czymś więcej niż jakąś wewnętrzna potrzeba egzaltacji. Wydaje mi się, że to cokolwiek paranoiczne, ale to kwestia osobniczych wyborów.

    Pisze ksiądz: Tylko dlaczego, gdy już wszystko zgaśnie, laptopy, tablety, komórki i plazmy, gdy choć na chwilę zostajemy "sam na sam" ze sobą - jest tak cholernie ciężko? Przyznam, że to dyskusyjne spostrzeżenie, bo z moich doświadczeń, które podziela spora grupa znajomych wynika coś dokładnie odwrotnego - coraz więcej osób potrafi docenić ciszę i samotność.

    Nie ulega jednak dla mnie jakiejkolwiek wątpliwości, że empatycznej percepcji świata powinniśmy uczyć się od zwierząt (człowieka traktuję jako podgatunek szympansa).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te słowa. Co do "wrażeń" czasami można im zaufać innym razem niestety nie, bywają "zdradliwe" :)).

      Doświadczenie ciszy i samotności jest potrzebne. I że wielu to docenia, Bogu dzięki. A że czasami w tej samotności człowiek poci się krwią (jak Jezus w Ogrójcu), bo przeżywa coś, co wydaje się ponad jego siły, a co jest wolą Ojca, no cóż. Życie. Najważniejsze, żeby przed "prawdą o sobie" nie uciekać.

      Pozdrawiam serdecznie i modlitwą obejmuję.

      Ps. Nie lubię się denerwować :)), któż lubi, ale czasem nerwy puszczają, byleby nic wtedy głupiego nie zrobić. I bez "wewnętrznych egzaltacji".

      Usuń
    2. No tak, to prawda. Ale słowa mam wrażenie są nie na płaszczyźnie dyskusji są nie tyle konstatacją, co pytaniem o trafność odczytania intencji adresata pytania.
      Jestem pewien, że różni mnie od Księdza spora ilość kwestii światopoglądowych, tak więc z ciekawości sięgnąłem po wspomnianego Newsweeka i muszę stwierdzić, że moim wrażeniem była głównie dosyć trafna analiza polityczna - nie ulega bowiem wątpliwości, że część elektoratu Platformy stanowiła liberalna lewica niezadowolona z mikrej aktywności SLD, sądzę jednak, że większa jej część optowała za Ruchem Palikota.
      Jestem przekonany, że tym kontekście działania rządu premiera Tuska mogą być postrzegane w sposób, który w pewien sposób uprawomocnia stwierdzenie mówiące, że Tusk jest zakładnikiem kościoła. Traktuję to jedynie jako prowokacyjną konstrukcję retoryczną, bo dla mnie jasnym jest, że Tusk może być najwyżej zakładnikiem własnych kalkulacji związanych z przyszłymi wyborami - a tutaj bez wyjątku wszystkie ugrupowania prezentują podobne podejście.

      Z wielką ciekawością przeczytałem świadectwo Księdza, które jest mi bliskie o tyle, że ukończyłem polonistykę na US w roku 2000 - jeśli Ksiądz wtedy studiował, możliwe, że gdzieś się minęliśmy kilka razy na korytarzach koszar przy Alei Piastów.

      Pozdrawiam więc również serdecznie, a choć jestem osobą niewierzącą to wierzę, że modlitwa nie zaszkodzi. :)

      Usuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)