3 sierpnia 2010
Smutno mi Boże...
To, co wydarzyło się dzisiaj w naszej stolicy, przed Pałacem Prezydenckim, jest porażające. Warszawa na chwilę stała się areną przejmującej walki o prawdę. Nie tylko o drewniany krzyż, ale o Prawdę, przez wielkie „P”. Staram się zrozumieć obydwie strony. I może gdyby te strony nie były rozdzielone sprytnym fortelem PO(lityków), zrozumiałbym szybciej, a tak mam problem. Bolesny problem, plus kilka znaków zapytania, równie bolesnych…
Gdybym dzisiaj był w Warszawie, z pewnością stanąłbym wśród tysięcznego tłumu. Nie wiem, może owe skandowania, krzyki, przepychanki były niepotrzebne. Może bardziej wymowna byłaby cisza, albo odmawiany różaniec z rozważaniem tajemnic bolesnych. Bo sprawa krzyża zawsze jest „bolesna”. Ale z drugiej strony… Ile to można?... Zmusza się ciągle nas – chrześcijan, do błędnie pojętej „tolerancji” wobec co róż to nowych pomysłów ateistycznej propagandy. Mamy tolerować wszystko, co wyprodukują laickie gremia, media, polityczne salony. A może lud chrześcijański już nie wytrzymuje i mówi „dość”. I daje ( jak najbardziej słusznie) w gębę wszystkim fałszywym prorokom, poubieranym również (i niestety) w sutanny, habity czy dobrze skrojone garnitury.
Przyszli ludzie. Całe mnóstwo wierzących ludzi. O. Maciej Zięba, dominikanin, nazwał tych ludzi „fanatykami religijnymi”. Chciałem się powstrzymać od komentarza, ale nie potrafię. Ojcu Ziębie chyba się coś już porządnie pod kopułą poprzewracało. Jaki „fanatyzm”?... Na litość Boską, ci ludzie przybyli pod krzyż „dać świadectwo Prawdzie”. Jesteśmy świadkami niewyobrażalnie subtelnych, ciągłych ataków na wszystko, co chrześcijańskie. Koloseum, gdzie ginęli chrześcijanie, zamieniło się w „medialny amfiteatr”. A tam nieustannie rzuca się na pożarcie katolickie wartości, prawdy, konkretnych ludzi Kościoła, wszystko oczywiście w sposób taktowny, pokojowy, elegancki. Zmienia się taktyka ataku, zmienia się taktyka obrony. Cierpliwość też ma swoje granice…
Bolesnym znakiem zapytania pozostaje także postawa abpa Nycza. „Political correctness” warszawskiego hierarchy szokuje i boli. Abp Nycz zaznacza oczywiście, że nie włącza się w pośrednictwo w tej sprawie, bowiem „na razie nie jest o to proszony”. A od kiedy to trzeba prosić, a może błagać – biskupa, pasterza o obronę krzyża?... O zajęcie stanowisko w tak fundamentalnej sprawie?... Krótko rzecz ujmując: totalna kompromitacja biskupiego urzędu.
Krzyż pozostał. A razem z nim „niesmak”, bolesny jak nigdy. Platformie udało się skłócić ludzi, skompromitować Kościół. Spór o krzyż zamienił się w „bitwę”. A może nawet „wojnę”. Wciąż widzę księży, ubranych w komże i stuły. Z grobowymi minami. A naprzeciw nich setki ludzi, broniących krzyża. Koszmar. Słyszę wciąż telewizyjne komentarze całej tej sprawy w wykonaniu ks. Sowy, o. Zięby, Hołowni. Kolejny koszmar. Dzień bolesny, dzień koszmarny. Równie mocno, jak ten sprzed dwóch tysięcy lat. Tam też był zgiełk, były przepychanki, była wierność i była zdrada. Już taki los krzyża, że kumuluje w sobie wszystko, co nasze, co ludzkie.
A Jezus?... Jak Jezus. Był dzisiaj na Placu Prezydenckim. Może płakał, jak kiedyś nad Jerozolimą… Może dziś zapłakał nad Warszawą...
Co zaś do pytania, które mi zadał ktoś „Anonimowy”: „jak by się ksiądz czuł, będąc na miejscu warszawskich kapłanów”? odpowiadam: podle. Gdybym stał, tam gdzie oni stali, poczułbym się podle. Ich miejsce było wśród ludzi. Wśród owiec… Tam jest miejsce pasterza… Wśród owiec i przy krzyżu…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Proszę księdza, skoro zdecydowano że krzyż zostanie przeniesiony w miejsce godne, i skoro Kościół zgodził się na to, to dlaczego ci ludzie twierdzą, że są obrońcami krzyża? Przed czym go bronią? przecież przeniesienie krzyża do kościoła św. Anny nie miało oznaczać usunięcia go z przestrzeni publicznej i nie jest wystąpieniem przeciwko wierze i katolikom.
OdpowiedzUsuńMnie smuci najbardziej to, co można było usłyszeć od krzyczącego tłumu "obrońców". Wyzwiska, przekleństwa, groźby - czy to są te wartości, które niesie krzyż? Czy tak powinno się próbować tę sprawę rozwiązać? Rozumiem, że to bardzo emocjonująca sytuacja i wielu straciło cierpliwość, ale no właśnie, jakim to było świadectwem? Czy taką postawą można przyciągnąć ludzi do krzyża, czy raczej zrazić do wszystkiego co z krzyżem się wiąże...
Zadam pytanie za panem Hołownią: Jaką dobrą nowinę ogłosili dziś światu wyjący i przywiązujący się do krzyża?
Megan, też czytałam Hołownię i bardzo mi się podoba to co napisał.
OdpowiedzUsuńA to jest właśnie postawa fanatyków, wszędzie widzą wrogów, a tylko oni są jedynymi obrońcami jedynie słusznego stanowiska. I nie dociera do nich to, że nikt krzyża nie chce zniszczyć, tylko przenieść do godnego miejsca. Osobiście wolałabym modlić się w ciszy i skupieniu niż na środku chodnika ("Ty zaś, gdy chcesz się modlić
wejdź do izdebki swej, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu")
Tylko, że wtedy nie byłoby widać "zaangażowania" obrońców, niestety, a komuś bardzo zależy na tej zadymie, i nie są to POlitycy, tylko wyraźne słowa dyktatora Kaczyńskiego, rozżalonego przegraną. Jeśli został wypracowany kompromis, a mimo to grupka ludzi ma to za nic, terroryzuje i wyzywa przedstawicieli kościoła, harcerzy, to co niby jest, jak nie fanatyzm? A komu przewróciło się pod kopułą, to widać po Księdza słowach. Brawo!
Od wczoraj jak najdalej od kościoła, bo z takimi ludźmi identyfikować się nie chcę.
"Nie wiem, może owe skandowania, krzyki, przepychanki były niepotrzebne" - nawet na pewno.
OdpowiedzUsuńWybacz, jakiej "nowych pomysłów ateistycznej propagandy"??? Proszę - źródło: http://www.archidiecezja.warszawa.pl/homepage/aktualnosci_nowosci/?a=4451 - i jest wyraźnie podane, że decyzja odnośnie przeniesienia krzyża jest decyzją wspólną kancelarii, diecezji i harcerzy. Jaka propaganda? Zwykłe racjonalne i słuszne podejście - żeby nie robić z placu przez pałacem, którym musi funkcjonować nadal normalnie, jakiegoś niezrozumiałego mauzoleum. Gdzie jest propaganda w tym, że krzyż chce się przenieść do kościoła, aby tam zajął słuszne miejsce i mógł być adorowany, punktem odniesienia w modlitwie?
Nie wiem, może jakiś nierozgarnięty jestem, ale nie wiem, o czym dają świadectwo ludzie, którzy tam się zgromadzili, np. kobieta która do krzyża rzekomo chciała się przywiązać, czy ci wszyscy, którzy doprowadzili wczoraj do zamieszek... żeby nie pozwolić KSIĘŻOM, harcerzom na przeniesienie krzyża do kościoła, gdzie jak ustalono, ma stanąć. Wyzywanie od zdrajców i sprzedawczyków - pod adresem księży? To ma być prawda? Nie, to nie jest prawda. To jest zaślepienie ludzi, którym najwyraźniej sporo rzeczy się pomyliło i chyba zatracili poczucie rzeczywistości. Być może rozczarowanych, swoją drogą, dzisiejszą Polską, z nostalgią wspominających dawne czasy, strajki, walkę, sytuację "my tutaj - a oni po drugiej stronie". Analogia z wczorajszymi zajściami jest oczywista. Ale - halo - to już nie ta epoka, żadni komuniści nie ciemiężą w tej sytuacji katolików, nikt nie narusza ani nie atakuje wierzących czy symboli religijnych. Plan przed pałacem prezydenckim nie jest miejscem kultu - i dlatego decyzja, by krzyż przenieść do kościoła.
"Platformie udało się skłócić ludzi"... Litości. Z tego, co wiem, tę hucpę wczorajszą nakręcali skutecznie ludki spod znaku PiS - wystarczy przeczytać o akcji łańcuszków smsowych zachęcających do przyłączenia się do wczorajszej akcji protestacyjnej (bo trudno tego tak nie nazwać). I to oni - komitet polityczny PiS - w zdecydowanym tonie ŻĄDAŁ (a co, jakie oni prawo mają? partia polityczna) pozostawienia krzyża do momentu postawienia innego monumentu. Ja rozumiem, rozgoryczenie przegranymi wyborami... i co? To znaczy, że teraz oni będą mówili - harcerzom, kancelarii, władzom diecezji - kto, kiedy i jak może ewentualnie przenieść krzyż w bardziej stosowne miejsce? Parodia.
A księżom warszawskim na pewno jest przykro. Ale z zupełnie innego powodu, niż piszesz. Dlatego, że za wypełnienie woli biskupa - co, o ile pamiętam, duchowny przyrzeka przy święceniach - zresztą w żaden sposób nie krzywdzącej, niesłusznej czy złej, spotkały ich takie wyzwiska ze strony ludzi, którzy chyba nie do końca byli świadomi, co wyprawiają.
U siebie też conieco na ten temat napisałem.
Tak się zastanawiam w kontekście naszej "narodowej wojny o krzyż" nad fragmentem Ewangelii J 18 33-37 , w którym Jezus mówi: "Gdyby Królestwo moje było z tego świata słudzy moi bili by się o mnie (...) Teraz zaś Królestwo moje nie jest z tego świata" (...).
OdpowiedzUsuńCzy skandujący i ferujący wyzwiska ludzie nawet pod adresem księży i harcerzy dali świadectwo prawdzie i temu że krzyż zwycięża przede wszystkim w ich życiu i w sercach?
Watpię.. Jezus nigdy nie chciał by o Niego walczono, spierano się, przepychano i wyzywano się w taki sposób.
Tak więc zgadzam się w pełni z O. Ziębą że to nie chrześcijański radykalizm zaprowadził tych ludzi pod pałac prezydencki - bo nie tak powinien zachowywać się chrześcijanin - ale chory fanatyzm a przede wszystkim chęć okazania poparcia dla PiS i demonstracja swoich poglądów politycznych.
Dla mnie to fanatyzm w najlepszym wydaniu. Ci ludzie bronią krzyża czy nie mogą się pogodzić z wynikami wyborów ?
OdpowiedzUsuń"Zmusza się ciągle nas – chrześcijan, do błędnie pojętej „tolerancji” wobec co róż to nowych pomysłów ateistycznej propagandy. Mamy tolerować wszystko, co wyprodukują laickie gremia, media, polityczne salony."
OdpowiedzUsuńSorkovitz... piszesz, co Tobie dogmaty każą. Na tym świecie jest wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich. Kończy się to, gdy tacy ludzie jak Ty chcą, żeby wszyscy byli tacy sami.
"A może lud chrześcijański już nie wytrzymuje i mówi „dość”. I daje ( jak najbardziej słusznie) w gębę wszystkim fałszywym prorokom, poubieranym również (i niestety) w sutanny, habity czy dobrze skrojone garnitury." - Idź i daj w gębę swoim przełożonym albo milcz i posłusznie wypełniaj ich polecenia.
Dzisiejsza wyborcza cytuje fragment księdza wypowiedzi na temat krzyża smoleńskiego. Szkoda, że tylko ten fragment, który jest im wygodny. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńKsiędzu życzę wytrwałości.
OdpowiedzUsuńTrudna to sprawa dla nas katolików. Oglądając w telewizji to całe zdarzenie docierało do mnie tylko niedowierzanie, że dzieje się właśnie to, co się działo. I jedyny wniosek jaki wysnułam z tamtego dnia stwierdzał, że trzeba nam dużo modlitwy. Pozwolę sobie powtórzyć za Margo i również życzyć wytrwałości księdzu i wszystkim tym, którzy chcą szerzyć Prawdę.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam artykuł i komentarze. Mogę powtórzyć za księdzem: Smutno mi Boże... Nie rozumiem, jak w kraju gdzie 95% przyznaje się do wiary katolickiej, możliwe są takie komentarze. Obserwuję to co się dzieje w kraju z pewnej odległości i myślę, że dzięki temu mam trochę obiektywniejsze spojrzenie. Wiem, zaraz usłyszę zarzuty, że nie mam pojęcia o życiu w Polsce. Otóż mam, wyjechałam niedawno, a prawie cała rodzina została.
OdpowiedzUsuńPan Komorowski od razu pokazał swoje oblicze- usunąć krzyż, pan Tusk- mimo sprzeciwu wszystkich ekspertów- podnieść podatek Vat. Nie chce mi się więcej pisać, bo obserwując inne fora, widzę, że to nie ma sensu. Za margo powtórzę: Księdzu życzę wytrwałości. Ci, którzy mają podobne zdanie jak Ksiądz, przeważnie milczą.
Anna. NRW
"Ci, którzy mają podobne zdanie jak Ksiądz, przeważnie milczą. "
OdpowiedzUsuńNikt nie każe im milczeć. Przecież wyszli na plac i "bronili" krzyża. To nazywasz milczeniem?
Ja też przeczytałam artykuł i komentarze. I też mogę powtórzyć za księdzem: Smutno mi Boże....
OdpowiedzUsuńPod Krzyżem była wielka manifestacja przeciw zakłamaniu jaki panuje obecnie w kraju. Ludzie zwyczajnie się boją, że zaczyna się dziać coś bardzo niedobrego w Polsce. Bardzo mądra ocena sytuacji jest w artykule Ks. prof. Czesława Bartnika "Antykrzyżowcy" a także ks. prof dr hab. Waldemara Chrostowskiego, gdzie mówi:Wspomniał Ksiądz Profesor o złożonych przyczynach tej eskalacji konfliktu. Co konkretnie Ksiądz miał na myśli?
- Tych przyczyn jest bardzo dużo. Nawarstwiło się wiele rozczarowania, frustracji, bólu, niepokoju, który w dużej części jest uzasadniony. W grę wchodzą bowiem bardzo różne okoliczności. Pierwsza to ta, że upływają prawie cztery miesiące od katastrofy smoleńskiej, a my zamiast wiedzieć coraz więcej, wiemy coraz mniej i coraz mniej rozumiemy z tego wszystkiego. W pierwszych tygodniach można było odnieść wrażenie, że rozmaici decydenci polityczni dawali poznać, że oni wiedzą więcej, a wy się dowiecie, kiedy przyjdzie czas. Teraz się okazuje, że chyba również oni wiedzą niewiele więcej, a jeżeli wiedzą, to do tej pory tym się nie podzielili. Cóż to za demokracja i cóż to za sposób załatwiania tego rodzaju rzeczy! Druga sprawa. Zginęło 96 osób i przez cztery miesiące nie ma nikogo, kto poczuwałby się do jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, co się wydarzyło. Nie ma kompletnie nikogo, kogo można byłoby wskazać i powiedzieć, że czegoś nie dopilnował. Przy rozmaitych małych rzeczach prowadzi się śledztwa, dochodzenia, a tutaj nie ma nic. Myślę, że to też jest powód wielkiej frustracji. (...) Radzę przeczytać i pomyśleć. Prawdą jest, że jeśli jesteśmy Kościołem Chrystusowym to powinniśmy być jednością, niepodzieleni. A jaki jest podział wśród hierarchów polskiego Kościoła ? To ONI powinni nas prowadzić do tej jedności w oparciu o prawdę ewangeliczną a nie relatywizm. Komisja ds Rodziny EP wypowiedziała się jednoznacznie o powinności wiernych wobec "in vitro" i co ? Pan Komorowski przyjmuje Komunię św. mimo iż nie ma takiego prawa wobec tego dokumentu. Dlaczego biskupi pozwalają na to? Jakie to zgorszenie dla ludzi Kościoła. Czy prawo jest inne dla wybranych ? Już kiedyś było można w kościele kupić pewne prawa ale to było bardzo dawno. Czy do tego wracamy?
Sytuacja obecna w Polsce to naprawdę nie problem eskalacji PiS ale próba wyeliminowania tego co jest polską tradycją z kościołem włącznie z naszego życia codziennego. PO prowadzi nas w kierunku nowoczesności, europejskości czy jak to nazwać ale to jest bardzo niebezpieczne, bo prowadzi do utraty suwerenności. Młodzi ludzie tego nie mogą zrozumieć a to jest bardzo niebezpieczny kierunek polityki w kraju. Starsi ludzie to wiedzą i boją się o los Ojczyzny w niedalekiej przyszłości stąd "walka" o prawdę. Kłamstwo jest teraz wszechobecne w życiu politycznym. Czy mamy w takim państwie żyć? Zakłamanym, nie swoim tylko jakimś globalnym świecie. Jesteśmy bardzo zagrożeni, naprawdę. Pożyjemy, zobaczymy ale już wkrótce może być za późno na nawrócenie. podzielam rozważne komentarze. Pozdrawiam Księdza serdecznie.
Ciemnogrodzianka
"co jest polską tradycją z kościołem włącznie z naszego życia codziennego"
OdpowiedzUsuńPolską tradycję datujesz na "mieczem i krzyżem chrześcijaństwo zaprowadzimy", czy może tzw. pogańskie obrządki przed wyrżnięciem tubylców na ziemiach polskich? Co?
Mieczem i krzyżem próbowali zaprowadzić chrześcijaństwo Krzyżacy. To nie polska tradycja. Polacy nie byli agresywni.Polacy bywają czasem nietolerancyjni ale wobec nietolerancji. Może uczyliśmy się innej historii? Tradycja służy zachowaniu pewnego porządku świata. Jeśli ją łamiemy, porządek świata się kończy.Tradycja to nasze największe dziedzictwo, które zobowiązani jesteśmy chronić i przekazywać z pokolenia na pokolenie. Tradycja to część naszej kultury. To mądrość, którą przekazali nam rodzice: szacunek do każdego człowieka, szczególnie do osób starszych, szacunek i cześć wobec zmarłych, pomoc potrzebującym itp. Nie zwracamy się szanowny panie 'nomilk' przez "ty" do osób, których nie znamy - to też tradycja - część osobistej kultury. Nie chcę żyć w kraju bez Boga, gdzie w szkole zdjęto krzyże i strzela się do uczniów. Dowiadujemy się o takich tragicznych sytuacjach. Kocham piękno polskiego języka, polską tradycję świąt, polskie potrawy. Nie fascynują mnie fast food'y, halloween.
OdpowiedzUsuńZawsze następuje kryzys gdy jest brak prawdy. Prawda nie dzieli a taki podział jest teraz w kraju, niestety !
Ciemnogrodzianka
"To nie polska tradycja. Polacy nie byli agresywni.Polacy bywają czasem nietolerancyjni ale wobec nietolerancji."
OdpowiedzUsuńUhum.
Wydaje mi się, że obrońcy krzyża to w większości ludzie prości, którzy przeniesienie krzyża do kościola traktują w kategoriach ataku na krzyż, na religię, na wiarę itp. Przecież ów krzyż nie miał być usunięty do śmietnika, czy postawiony gdzieś w ciemnym kącie, ale umieszczony w kościele, a więc w miejscu godnym i jak najbardziej odpowiednim. W dodatku jest to kościół w pobliżu Pałacu Prezydenckiego i położony w centrum miasta. Czy przeniesienie krzyża do kościoła jest jakimś atakiem, zagrożeniem? W tamtym miejscu ma prawdopodobnie powstać tablica upamiętniająca ofiary, czy też pomnik, coś tego rodzaju. Więc ślad tam pozostanie.(przed Pałacem). To, co się tam działo, jest żenujące. I być może obrońcy krzyża dali się po prostu sprowokować do takiego właśnie zachowania, niby sprawa słuszna, obrona krzyża, ale przed czym? Przecież nikt nie chce go sprofanować umieszczając w kościele.A zachowanie żenujące i pożywka dla mediów, również zagranicznych. Wykorzystywanie symbolu religijnego do niesmacznych rozgrywek i walki politycznej. Czy o to chodzi? I zachowanie przeciwników krzyża również pozostawia wiele do życzenia.(np. proba postawienia alternatywnego krzyża z puszek po piwie "Lech".
OdpowiedzUsuńczy nie za mocne słowa ks. Rafale? to tylko moja taka refleksja...
OdpowiedzUsuń