28 września 2012

Viva Cristo Rey!

Na początku XX wieku Meksyk był pierwszą kolebką chrześcijaństwa w Nowym Świecie i bazą dla misjonarzy, z której wyruszali oni do większości miejsc w obu Amerykach oraz części Azji, by ewangelizować. Tak było do 1917 roku, kiedy to w Meksyku władzę objął nowy ateistyczno-socjalistyczny reżim i złożył obietnicę (ciekawe komu? sic!) że „uwolni” meksykański naród od wszystkich „fanatyzmów i uprzedzeń”. Oczywiście na pierwszy cel poszli katolicy. Kościoły, seminaria oraz klasztory zostały zagarnięte i zbezczeszczone, a wiele z nich zniszczono. Publiczne okazywanie wiary i uczestnictwo w nabożeństwach zostało zakazane. Szkoły oraz gazety katolickie zostały zamknięte. Katolickie partie polityczne i związki zawodowe nie mogły działać legalnie. Kapłani byli torturowani i zabijani. Wielu zginęło od ran postrzałowych, podczas odprawiania Najświętszej Ofiary. Krew katolickich męczenników zaczęła spływać ulicami...

Fanatyczny przeciwnik Kościoła, prezydent dyktator Plutarco Elías Calles, zwykł chwalić się liczbą duchownych, których osobiście zamordował. Jego nienawiść do zorganizowanej religii była ogromna. Wierzył, że dzięki rządom terroru może zniszczyć Kościół i wymazać Chrystusa z pamięci Meksykan w ciągu jednego pokolenia. Jak słusznie zauważył abp Gomez: – Mylił się. W kuźni jego prześladowań święci wyrastali jak grzyby po deszczu. Nie było łatwe wprowadzenie powyższych przepisów w kraju, w którym katolicy stanowili większość społeczeństwa. Dopiero w 1926 roku poważył się na to prezydent P. E. Calles, mason i fanatyczny antyklerykał. Wobec opornych zastosował represje.

Papież Pius XI opłakiwał wiernych, którzy "ponieśli okrutną śmierć na wielu ulicach i miejscach publicznych, często na progach kościołów". Meksykański Kościół zszedł do podziemia, nabożeństwa odprawiano potajemnie w domach. Wśród czterech tysięcy kapłanów zanotowano tylko jedno odstępstwo. Dwa miliony katolików podpisało petycję do władz, żądając uchylenia konstytucji. Gdy wyczerpały się pokojowe metody walki - pojawili się "Cristeros" (z meks. "chrystusowcy").

Znamienne, że większość bojowników Kontrrewolucji Meksykańskiej "Cristeros" stanowili chłopi. Od początku najżywiej reagowali na państwową politykę ateizacji, na zamykanie kościołów i mordowanie księży. Obce im były subtelne dylematy intelektualistów, nie wahali się nazywać zła po imieniu. To oni pierwsi chwycili za broń. Na trzy lata Meksyk stał się krainą śmierci. "Cristeros", których liczba w 1929 roku doszła do 50.000, w szaleńczych atakach rozbijali, liczniejsze nieraz, oddziały rządowe, pozostawiali za sobą zniszczone wojskowe posterunki i trupy znienawidzonych, ateistycznych nauczycieli. Przeciwnik, niezbyt sprawny w boju, nadrabiał brutalnością wobec ludności cywilnej, sprzyjającej insurekcji. Palono całe wsie, na masową skalę profanowano świątynie. Obie strony ogarnął szał zabijania, okrzykom "Viva Cristo Rey!" torturowanych cristeros odpowiadały "Viva Grande Diablo!" rozstrzeliwanych masonów.

Jednym z bohaterskich "cristeros" był Jose Luis Sanchez del Rio. Od najmłodszych lat darzył Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie najwyższą czcią. Codziennie odmawiał Różaniec i zachęcał przyjaciół do odprawiania nabożeństwa dla uczczenia Matki Bożej z Guadalupe. Kiedy usłyszał o chwalebnej walce podjętej przez katolików w obronie Kościoła i jego kapłanów, o walce "Cristeros", w którą zaangażowani byli m.in. jego dwaj starsi bracia, gorąco zapragnął przyłączyć się do świętej armii. W końcu jako dwunastolatek napisał list do jednego z przywódców "Cristeros" gen. Prudencia Mendozy, błagając go o to, aby zezwolił mu na udział w walce z ateistycznym reżimem. Generał na początku w ogóle nie dopuszczał takiej myśli. Zdesperowany Jose przekonał więc matkę, by ta nakłoniła generała do zmiany decyzji. Chciał jak inni "Cristeros" z okrzykiem na ustach "Niech żyje Chrystus Król i Matka Boża z Guadalupe!" walczyć z bezbożnikami. Mówił: Mamo, nigdy nie będzie mi tak łatwo wejść do Nieba jak teraz. W końcu generał Mendoza uległ namowom matki chłopca i powierzył Jose dzierżenie sztandaru oddziału, znajdującego się pod jego dowództwem.

Pewnego razu, gdy podczas bitwy chłopak pędził z nowym zapasem amunicji do kolegi, dojrzał swojego dowódcę. Generał był bez konia, stając się łatwym łupem dla wroga. Jose bez chwili wahania zaofiarował Mendozie swojego wierzchowca, by mógł uciec przed żołdakami. Wiedział, że ten czyn może go kosztować życie. Chwilę później odważny Cristero został złapany przez wrogów Chrystusa i zamknięty w zakrystii kościoła, zamienionej na więzienie. Żołdacy próbowali odwieść chłopca od wiary w Chrystusa. Wreszcie jednak padł rozkaz, by go nie oszczędzać.

Młodziutkiego bojownika Chrystusa pognano na miejsce kaźni, pobliski cmentarz. Popychano go bagnetami i bito ostrymi maczetami. Jose jak Chrystus Król miał swoją Golgotę. Po każdym uderzeniu płakał głośno z bólu i wołał: "Viva Cristo Rey!" (Niech żyje Chrystus Król!). Oprawcy zdarli mu skórę ze stóp i zmusili do chodzenia po rozsypanej soli...

Chłopiec wył z bólu, krwawiąc coraz bardziej. W końcu żołnierze powiedzieli mu: Jeśli zawołasz: „Śmierć Chrystusowi Królowi, wówczas cię oszczędzimy". On jednak wykrzyknął: "Niech żyje Chrystus Król! Niech żyje Matka Boża z Guadalupe!". Wściekły dowódca rozkazał żołdakom zadawać ciosy bagnetem. Ci przebijali jego ciało, ale Jose po każdym pchnięciu tylko krzyczał: "Viva Cristo Rey!". Ostatecznie rozwścieczony sługus ateistycznego dyktatora masona wyciągnął pistolet i zastrzelił chłopca. Był 10 lutego 1928 roku. Za półtora miesiąca skończyłby 15 lat. Jose Luis Sanchez del Rio jest doskonałym przykładem wiary i odwagi dla wszystkich młodych mężczyzn, którzy chcą być wierni Chrystusowi. Został uznany za męczennika i beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI w dniu 20 listopada 2005 roku.
 

Podobnych historii bohaterskich "Cristeros" jest więcej. "Umieram, ale Bóg nie umiera" – miał powiedzieć przed egzekucją bł. Anacleto González Flores. Jego słowa były prorocze. Śmierć męczenników „Cristeros” stała się dla Kościoła zarzewiem dla przyszłych pokoleń katolików w Meksyku . Poruszająca jest również historia pięknej młodej katechetki, czcigodnej Maríi de la Luz Camacho. Kiedy armia przyszła do jej kościoła parafialnego, stanęła przed drzwiami i zablokowała im drogę. Zastrzelili ją, ale kościół jakimś dziwnym trafem ocalał. Wśród meksykańskich katolików krążą po dzień dzisiejszy opowieści o wszystkich bohaterskich kapłanach, którzy ryzykowali życiem, by odprawiać Msze św. i spowiadać. O kapłanach bestialsko torturowanych i mordowanych, najczęściej podczas sprawowanej przez nich Eucharystii. W listopadzie 1927 roku doszło do jednej z najgłośniejszych kaźni, pod sfingowanymi zarzutami stracono powszechnie lubianego księdza Michala Augustyna Pro, jego brata Humberta i inżyniera Ludwika Segura. 

Rządowi oprawcy nie oszczędzali duchownych nawet w najbardziej podeszłym wieku. Między innymi zamordowano 80-letniego proboszcza Adama Nachitlana (Zacatecasa). Jośe Isabel Floresa powieszono po 40 latach pracy duszpasterskiej w parafii Matatlan. Okrutny terror fizyczny wobec księży wzmógł się jeszcze bardziej w po zabójstwie Alvaro Obergona. Więzionych księży i zakonnice wyszydzano i upokarzano. Częstokroć zakonnice świadomie wsadzano do jednej celi z prostytutkami. Terrorowi fizycznemu przeciw księżom i działaczom katolickim towarzyszyły coraz liczniejsze przykłady profanowania świątyń i znieważania Hostii podczas napadów policji na domy, w których potajemnie odprawiano Msze Święte.

Kilka miesięcy temu na ekrany kin w Stanach Zjednoczonych wszedł meksykański film „For greater glory” ("Dla większej chwały"), w którym główną rolę zagrał Andy Garcia. Obraz ten poruszył serca nie tylko Amerykanów, ale przede wszystkim olbrzymiej grupy emigrantów z Meksyku. Film jest hołdem oddanym narodowi meksykańskiemu, który w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia stanął w obronie wiary katolickiej, zagrożonej oficjalną likwidacją zadekretowaną przez masonerię i wiernego jej prezydenta Plutarco Elíasa Callesa, popieranego również w Stanach Zjednoczonych. Niestety, prawie wszystkie państwa zachodnie filmu nie pokażą. Nikt nie chce podjąć się dystrybucji (także w Polsce) choć film nakręcono z wielkim rozmachem, z udziałem wielu gwiazd światowego kina. Jest to najdroższy film w historii meksykańskiej kinematografii.


 Pojawienie się filmu „For greater glory” w Stanach Zjednoczonych zbiegło się z walką, jaką podejmuje Kościół w tym kraju, aby nie dopuścić do reformy systemu zdrowia, przygotowanej przez administrację Baracka Obamy, która to reforma niesie poważne zagrożenia dla katolickich instytucji działających w obszarze służby zdrowia. Jest to w istocie walka o wolność sumienia. Historia ta powinna obudzić też czujność katolików w naszym kraju. Może warto byłoby zadbać o dystrybucję filmu również w Polsce? Prześladowanie Kościoła rzadko zaczyna się od przelewu krwi. Na początku zawsze jest walka ideologiczna, czego nieustannie doświadczamy i na polskim podwórku, chociażby czytając "szmatławce" typu Newsweek czy Wyborcza.  Słusznie zauważa Andrzej Solak: "Prowadzona od przeszło dwóch wieków ofensywa sił Antychrześcijańskiej Rewolucji napotyka czasem na niespodziewany opór. Na jej drodze stawają wciąż nowe zastępy wojowników. Armia Katolicka z Wandei i Żołnierze Cudu nad Wisłą, frankistowska "krucjata przeciw synom Kaina" i meksykańscy "Cristeros".
W bezpardonowej walce z siłami zła, wierni tradycji obrońców przedmurza chrześcijaństwa, "współcześni krzyżowcy" nieugięcie trwali na zagrożonych rubieżach Cywilizacji Łacińskiej" ("Najwyższy Czas!" 9.03.1996.).

 ___________________________________________________________

Oto zwiastun filmu  „For greater glory”. Łza się w oku kręci...



1 komentarz:

  1. Wstrząsający film,pozornie mamy szczęście nie uczestniczyć w obronie krzyża w takich drastycznych walkach,co nie dowodzi,że i my musimy jasno opowiadać się w Jego obronie.Warto pamiętać,że choć komunizm padł,Chrystus i krzyż przeszkadza dziś wielu Polakom,jakby o czymś zapomnieli.
    Pozdrawiam serdecznie ks.Rafałka.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)