21 listopada 2012

Jedyny taki Król

Chrystus królujący to nie tylko kawał zakrwawionego mięsa, rany po biczowaniu i skronie podziurawione przez kolce cierni. Wiszący na krzyżu Król, z koroną cierniową na skroniach, gwoźdźmi w dłoniach, zamiast berła – jest na drodze ku całkowitemu zwycięstwu. To jeden z obrazów królującego Chrystusa. Ckliwy i poruszający, fakt. Bliski człowiekowi posiekanemu przez grzechy. Zmagającemu się ze sobą, chłostanemu przez świat, w którym panoszy się jeszcze jak bezpański pies – książę ciemności. Ale to nie cała prawda o królowaniu Nazarejczyka. 



Finałem Golgoty nie jest przecież śmierć Bożego Syna, ale Jego powstanie z martwych. Jego wstąpienie do Nieba i królowanie nad narodami, cześć i uwielbienie składane przez miliony aniołów i miliony zbawionych. Przed tym Królem zginamy swoje kolana, doprowadzając apokaliptyczną bestię do szału…


Istnieje zawsze wielkie niebezpieczeństwo przerysowania jednego aspektu, pomijając inne. Droga Chrystusa Króla ku ostatecznemu zwycięstwu nad grzechem, śmiercią i tępotą człowieka była długa i bolesna.  Rabbi z Nazaretu nie wyciął w pień wszystkich swoich przeciwników, nie przekupywał, nie handlował „kiełbasą wyborczą”. Szedł do Jerozolimy powoli, świadom swojej królewskości, naznaczony wszystkimi możliwymi przeciwnościami, towarzyszącymi Mu od początku. Niósł w swoim Sercu Matkę, która musiała trochę się nasłuchać na swój temat, gdy za sprawą Ducha Świętego stała się brzemienną. Niósł rasowego, silnego mężczyznę, Józefa, któremu nie było łatwo przebić się przez Tajemnicę wcielonego Boga. Słyszał w swoim Sercu krzyki matek i płacz zarzynanych niemowląt, wśród których szukano Jego.

A potem wędrowanie ku Jerozolimie. Droga pełna słów, miłosiernych gestów, cudów i uzdrowień. Wszystko super, ale gdy wczytamy się w słowa Ewangelii, gdzieś między wersami da się odczuć samotność Króla, ciche cierpienie, zakłopotanie, czasami gorycz, bo im bliżej Jerozolimy, tym mniej Go rozumieli, Jego uczniowie i tłumy, przerzedzone po drodze. W końcu Król wypowiada słowa, gorzkie i szokujące: „I wy możecie odejść”… Król bez „poddanych”?… Przecież nie trzeba Mu płacić podatków, nosić go na lektyce, zabawiać występami nadwornych aktorów i muzyków. Okazuje się, że Ten, który stworzył wszechświat, który przyszedł na świat, nie jest z tego świata i nie kategoriami tego świata króluje. Jego moc to miłość cierpliwa i miłosierna, miłość, która wszystko znosi, która współweseli się z Prawdą. I właśnie ta Prawda, do której człowiek otumaniony diabelskimi iluzjami i kłamstwem przywykł, bo łatwiej, bo ciekawiej, bo lżej, stała się i jest po dzień dzisiejszy „znakiem sprzeciwu”, „osią niezgody” pomiędzy pogubionymi ludźmi, skłóconymi narodami. Prawda, którą Król jak ogień rzucił na ziemię, dając nam wolny wybór. Prawda, która „krzyczała” z krzyża, ale która po dzień dzisiejszy „krzyczy” z Nieba, „krzyczy” w świątyniach świętego Kościoła, „krzyczy” ustami Ojca Świętego Benedykta XVI, która „krzyczy” na tysiącach ołtarzy całego świata. Król nie przestał do nas mówić, wciąż uzdrawia, umacnia. Ale też chłoszcze nas Prawdą, która czasami boli, nawet nas dzieli, ale czy może być inaczej? „I wy możecie odejść”…

Czyż Chrystusowi przyświecała idea, ubóstwiana przez setki polityków, by wszyscy byli z Nim i za Nim, za wszelką cenę? Nawet za cenę złamanego sumienia, różnej maści przekrętów, obietnic bez pokrycia, krwi na dłoniach, tanich kompromisów, wreszcie zniewolenia duszy - pieniądzem, karierą, seksem, „polityczną poprawnością”? Do niczego nas Chrystus Król nie zmusza i niczym nie mami. Posyłając na świat swoich uczniów rozkazał, by głosili Dobrą Nowinę i chrzcili w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Nie mówił: „za wszelką cenę uczyńcie ze wszystkich katolików”. Źle odczytana prawda o „królowaniu Boga” kończyła się zawsze wszelkiej maści „fundamentalizmami”. Nasza Ojczyzna jest w Niebie. Być sługą Chrystusa Króla znaczy pozwolić królować mu w swoim sercu, w swoim umyśle, w swoim ciele. Chrystus Król posługując się swoim umiłowanym Kościołem, z którym jest „jedno”, szuka zagubionych owiec, poranionych kłamstwem i chorymi ideologiami. Zaprasza człowieka do swojego Królestwa, ale „nikogo za gębę do Nieba nie prowadzi” (Ks. Józef Tischner). Jest jedynym Królem w historii naszego świata, który wyswobadza ku wolności i wyzwala przez Prawdę. Czy my jesteśmy jeszcze uczniami i świadkami tego Króla? Chrystus przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Jedyna cena, którą trzeba zapłacić w Królestwie Chrystusa, ma na imię "wolność". W tym słowie kryje się cała dramaturgia Chrystusowego "królowania". Zabiliśmy Boga, który powstał z martwych. Co dalej? Dalej jest już nasza wolność. I Prawda, w słowach Króla Wszechświata, która nas kiedyś osądzi, a której przemilczać nam nie wolno…

1 komentarz:

  1. To, co Ksiądz napisał, kojarzy mi się z polską sceną polityczną. Mogłam Księdza słowa źle zrozumieć, ale wydaje mi się, że m.in. o tym Ksiądz pisze. Antyklerykałowie często używają takiego argumentu, że Kościół miesza się w politykę. Ja sądzę, że to sama polityka go wciąga, zasłania się nim. Weźmy chociażby przykład dwóch, największych ugrupowań w tym kraju. Czy jedni i drudzy nie posługują się Kościołem jak narzędzia walki? Zresztą, nawet lewica to robi, tylko w innej formie. Krzyczy antyklerykalne hasła, bo tylko to jest w stanie zaoferować ludziom. Szkoda, że tak wielu księży tego nie widzi i daje się wciągnąć w ten wir. A przecież Kościół, idąc za Jezusem, powinien być ponad podziałami. Bóg zapłać Księdzu za ten wpis. Pozdrawiam, z Bogiem!

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)