Finałem Golgoty nie jest przecież śmierć Bożego Syna, ale Jego powstanie z martwych. Jego wstąpienie do Nieba i królowanie nad narodami, cześć i uwielbienie składane przez miliony aniołów i miliony zbawionych. Przed tym Królem zginamy swoje kolana, doprowadzając apokaliptyczną bestię do szału…
Istnieje
zawsze wielkie niebezpieczeństwo przerysowania jednego aspektu, pomijając inne.
Droga Chrystusa Króla ku ostatecznemu zwycięstwu nad grzechem, śmiercią i
tępotą człowieka była długa i bolesna.
Rabbi z Nazaretu nie wyciął w pień wszystkich swoich przeciwników, nie
przekupywał, nie handlował „kiełbasą wyborczą”. Szedł do Jerozolimy powoli,
świadom swojej królewskości, naznaczony wszystkimi możliwymi przeciwnościami,
towarzyszącymi Mu od początku. Niósł w swoim Sercu Matkę, która musiała trochę
się nasłuchać na swój temat, gdy za sprawą Ducha Świętego stała się brzemienną.
Niósł rasowego, silnego mężczyznę, Józefa, któremu nie było łatwo przebić się
przez Tajemnicę wcielonego Boga. Słyszał w swoim Sercu krzyki matek i płacz
zarzynanych niemowląt, wśród których szukano Jego.
A
potem wędrowanie ku Jerozolimie. Droga pełna słów, miłosiernych gestów, cudów i
uzdrowień. Wszystko super, ale gdy wczytamy się w słowa Ewangelii, gdzieś
między wersami da się odczuć samotność Króla, ciche cierpienie, zakłopotanie,
czasami gorycz, bo im bliżej Jerozolimy, tym mniej Go rozumieli, Jego uczniowie
i tłumy, przerzedzone po drodze. W końcu Król wypowiada słowa, gorzkie i
szokujące: „I wy możecie odejść”… Król bez „poddanych”?… Przecież nie trzeba Mu
płacić podatków, nosić go na lektyce, zabawiać występami nadwornych aktorów i
muzyków. Okazuje się, że Ten, który stworzył wszechświat, który przyszedł na
świat, nie jest z tego świata i nie kategoriami tego świata króluje. Jego moc
to miłość cierpliwa i miłosierna, miłość, która wszystko znosi, która
współweseli się z Prawdą. I właśnie ta Prawda, do której człowiek otumaniony
diabelskimi iluzjami i kłamstwem przywykł, bo łatwiej, bo ciekawiej, bo lżej,
stała się i jest po dzień dzisiejszy „znakiem sprzeciwu”, „osią niezgody”
pomiędzy pogubionymi ludźmi, skłóconymi narodami. Prawda, którą Król jak ogień
rzucił na ziemię, dając nam wolny wybór. Prawda, która „krzyczała” z krzyża,
ale która po dzień dzisiejszy „krzyczy” z Nieba, „krzyczy” w świątyniach
świętego Kościoła, „krzyczy” ustami Ojca Świętego Benedykta XVI, która
„krzyczy” na tysiącach ołtarzy całego świata. Król nie przestał do nas mówić, wciąż
uzdrawia, umacnia. Ale też chłoszcze nas Prawdą, która czasami boli, nawet nas
dzieli, ale czy może być inaczej? „I wy możecie odejść”…
Czyż
Chrystusowi przyświecała idea, ubóstwiana przez setki polityków, by wszyscy
byli z Nim i za Nim, za wszelką cenę? Nawet za cenę złamanego sumienia, różnej
maści przekrętów, obietnic bez pokrycia, krwi na dłoniach, tanich kompromisów,
wreszcie zniewolenia duszy - pieniądzem, karierą, seksem, „polityczną
poprawnością”? Do niczego nas Chrystus Król nie zmusza i niczym nie mami.
Posyłając na świat swoich uczniów rozkazał, by głosili Dobrą Nowinę i chrzcili
w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Nie mówił: „za wszelką cenę uczyńcie ze
wszystkich katolików”. Źle odczytana prawda o „królowaniu Boga” kończyła się
zawsze wszelkiej maści „fundamentalizmami”. Nasza Ojczyzna jest w Niebie. Być
sługą Chrystusa Króla znaczy pozwolić królować mu w swoim sercu, w swoim
umyśle, w swoim ciele. Chrystus Król posługując się swoim umiłowanym Kościołem,
z którym jest „jedno”, szuka zagubionych owiec, poranionych kłamstwem i chorymi
ideologiami. Zaprasza człowieka do swojego Królestwa, ale „nikogo za gębę do
Nieba nie prowadzi” (Ks. Józef Tischner). Jest jedynym Królem w historii
naszego świata, który wyswobadza ku wolności i wyzwala przez Prawdę. Czy my
jesteśmy jeszcze uczniami i świadkami tego Króla? Chrystus przyjdzie sądzić
żywych i umarłych. Jedyna cena, którą trzeba zapłacić w Królestwie Chrystusa,
ma na imię "wolność". W tym słowie kryje się cała dramaturgia
Chrystusowego "królowania". Zabiliśmy Boga, który powstał z martwych.
Co dalej? Dalej jest już nasza wolność. I Prawda, w słowach Króla Wszechświata,
która nas kiedyś osądzi, a której przemilczać nam nie wolno…
To, co Ksiądz napisał, kojarzy mi się z polską sceną polityczną. Mogłam Księdza słowa źle zrozumieć, ale wydaje mi się, że m.in. o tym Ksiądz pisze. Antyklerykałowie często używają takiego argumentu, że Kościół miesza się w politykę. Ja sądzę, że to sama polityka go wciąga, zasłania się nim. Weźmy chociażby przykład dwóch, największych ugrupowań w tym kraju. Czy jedni i drudzy nie posługują się Kościołem jak narzędzia walki? Zresztą, nawet lewica to robi, tylko w innej formie. Krzyczy antyklerykalne hasła, bo tylko to jest w stanie zaoferować ludziom. Szkoda, że tak wielu księży tego nie widzi i daje się wciągnąć w ten wir. A przecież Kościół, idąc za Jezusem, powinien być ponad podziałami. Bóg zapłać Księdzu za ten wpis. Pozdrawiam, z Bogiem!
OdpowiedzUsuń