2 października 2013

Zdradziliście niewinnych młodych ludzi

Zgadza się, medialna wrzawa wokół przypadków pedofilskich w Kościele jest często zamierzonym planem osłabienia wizerunku Kościoła i podważaniem zaufania do niego. Bo też trudno dopatrywać się w telewizyjnych debatach prowadzonych przez ludzi niewierzących i wojujących otwarcie z katolicyzmem - życzliwej woli spokojnego rozwiązania bolesnej kwestii... Czasami ma się nawet wrażenie, że katoliccy księża są specjalistami  od molestowania dzieci. Przemilcza się tysiące spraw pedofilskich rabinów i protestanckich pastorów. Nie wspominając już o innych środowiskach - homoseksualistów, nauczycieli, lekarzy, prawników. Wszystko to prawda...

Ale nie możemy jako pasterze bezsensownie gadać i "banalizować" sprawę  pedofilii w kapłańskich szeregach - stwierdzeniami "o winie indywidualnej molestującego" czy przypominaniu, "kto ponosi odpowiedzialność za to". My wiemy kto - molestujący. Ale wina to nie wszystko, jest jeszcze grzech (czyli konkretny wybór zła), grzech człowieka, którego powołaniem jest prowadzenie do zbawienia i pełni szczęścia powierzonych mu ludzi (sakramentalne kapłaństwo), a nie przerażające i okrutne zbrukanie ludzkiej godności dziecka, poprzez zwierzęce oraz bestialskie wtargnięcie w jego intymność na poziomie seksualnym, duchowym i psychicznym. Mówimy - grzech uderza nie tylko w miłość Boga, w kondycję duchową grzeszącego... ale jego konsekwencje często uderzają w tych, którzy żyją na co dzień z grzeszącym. Jesteśmy ciałem naczyń połączonych. Kościół to "ciało mistyczne Jezusa" /św. Paweł/. Jeśli choruje ręka, tłumaczy apostoł, odczuwa to całe ciało. I ma rację.

Przerażające  konsekwencje pedofilii mają swoje równie mocne i okrutne /zatrute/ owoce na poziomie duchowym w całym Kościele. Bo pedofilia to nie tylko czyn przestępczy z kodeku karnego. Akt pedofilii dokonany przez jakiegokolwiek członka „mistycznego Ciała”  (a tym bardziej przez kapłana) jest nade wszystko czynem moralnie złym, jest jednym z najcięższych grzechów -  bestialskim i diabelskim. Grzechem, którego konsekwencje zatruwają całe Ciało Kościoła. Cierpienie niewinnego dziecka, molestowanego przez kapłana - tym bardziej woła o pomstę do Nieba. Kapłańskie dłonie (całe ciało, dusza, serce….), które dotykają Ciała Chrystusa, i które zostały naznaczone sakramentalnym znakiem świętego oleju - by stały się narzędziem pokoju i uzdrowicielskiej mocy Ducha Bożego, w akcie pedofilskim zamieniają się w narzędzia judaszowej zdrady, w bezbożne ręce tych, którzy przybijają Chrystusa do krzyża. Akt pedofilii dokonany przez kapłana jest najokrutniejszym aktem zdrady Jezusa: „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.” (Mt 25, 40). Dlatego ten akt zasługuje na potępienie. My zaś – jako wspólnota Kościoła – musimy zrobić wszystko, by do tych aktów nie dochodziło, a te wszystkie, które już się dokonały, odważnie potępić, sprawców w świetle prawa stanowionego (i Bożego) osądzić. Pisał o tym Benedykt XVI w Liście pasterskim do katolików Irlandii. Zwracając się do kapłanów i zakonników,  którzy dopuszczali się  nadużyć seksualnych wobec dzieci, z wielkim bólem wołał:

„Zdradziliście niewinnych młodych ludzi oraz ich rodziców, którzy pokładali w was zaufanie. Musicie za to odpowiedzieć przed Bogiem wszechmogącym, a także przed odpowiednio powołanymi do tego sądami. Utraciliście szacunek społeczności Irlandii i okryliście wstydem i hańbą waszych współbraci. A ci wśród was, którzy są kapłanami, zbezcześcili świętość sakramentu kapłaństwa, w którym Chrystus uobecnia się w nas i w naszych uczynkach. Ogromną krzywdę wyrządziliście ofiarom i naraziliście na wielką szkodę Kościół i społeczny obraz kapłaństwa i życia zakonnego.          

Wzywam was, byście zrobili rachunek sumienia, uznali swoją odpowiedzialność za popełnione grzechy i z pokorą wyrazili żal. Szczery żal otwiera drzwi Bożemu przebaczeniu i łasce prawdziwej poprawy. Ofiarując modlitwy i pokuty za tych, których skrzywdziliście, sami powinniście starać się odpokutować za swoje czyny. Zbawcza ofiara Chrystusa ma moc przebaczenia nawet najcięższych grzechów i wydobycia dobra nawet z najstraszniejszego zła. Jednocześnie sprawiedliwość Boga wymaga, byśmy zdali sprawę z naszych uczynków, niczego nie ukrywając. Uznajcie otwarcie waszą winę, spełnijcie wymogi sprawiedliwości…”

Wszystkie ofiary bestialskich aktów pedofilii muszą spotkać się z naszą wyciągniętą ręką i sercem współczującym. Z naszym duchowym wsparciem, konkretną pomocą. Cierpienie ofiar molestowanych seksualnie (szczególnie przez kapłanów), jest naszym cierpieniem. Jest cierpieniem całego Kościoła, zbrukanego przez co niektórych sług ołtarza, zadających cierpienie tym najbardziej niewinnym. Ich wina jest ich winą. Ale ich grzech dotyka nas wszystkich. Szczególnie tych najmniejszych i bezbronnych, którzy mieli poprzez kapłańską służbę spotkać Jezusa, a spotkali diabła.

Bogu dzięki, że zarówno Benedykt XVI jak i Franciszek - z tak wielką stanowczością mówią pedofilii wśród kapłanów – głośne i jednoznaczne – „NIE!” poprzez  swoje orędzie i konkretne praktyczne decyzje.  Miejmy nadzieję, że i nasi pasterze Kościoła w Polsce – bez lęku i ze stanowczością – podejmą walkę z demonem pedofilii. Jet to wpisane w chrystusową misję „łowienia ludzi”. Wszystkim pasterzom, którzy już odważnie podjęli i podejmują kroki, by zadośćuczynić ofiarom i ukarać sprawców pedofilii, niech Pan błogosławi. Czeka nas długa, żmudna i ciernista droga w tej sprawie. Ufam, że wszyscy dojrzejemy wreszcie do przyjęcia całym sercem ewangelicznej wskazówki Chrystusa: że tylko Prawda wyzwala. I tylko Prawda oczyszcza. Jeśli tak – to dajmy się Chrystusowi  wyzwolić – także z gorszących pęt grzechów pedofilii w kapłańskich szeregach. Bóg nas z tego osądzi…

5 komentarzy:

  1. Dziekuję czcigodny kapłanie,wszystko co chciałam wypowiedzieć zostało napisane w twoim tekscie,nie tracę wiary,bo są kapłani,którzy prowadzą nas do Boga i walczą o nasze dusze.
    Niech Jezus Chrystus prowadzi ks.Rafałka,otaczam serdeczną modlitwą.

    OdpowiedzUsuń
  2. A jeśli ktoś powie ze złej woli, że Ty księże dopuściłeś się podobnych czynów kilka lat temu? To będzie nieprawdą, a Ty jak się będziesz bronił? Pedofilia jest złem, ale dotyczy promila księży na świecie. Za jakiś czas skutecznie sami siebie pozbawicie możliwości sprawowania sakramentów ponieważ wrogo nastawieni ludzie ze swej złej woli zaczną usuwać co bardziej aktywnych księży (takich właśnie jak TY), aby nie mogli zrobić za dużo dobrego. Zacznijcie myśleć o współbraciach dotkniętych pomówieniami (jeśli nie ma twardych dowodów) i się z nimi solidaryzować, wspierać a nie chować głowy w piasek. Jak się pojawi informacja o rzekomym wykorzystywaniu nie ma wśród Was jednego który by powiedział że ręczy za współbrata tylko kiwacie głową ze zdziwieniem i pozwalacie niszczyć dobre imię kapłana. Przecież jesteście rodziną. Nie bądźcie tchórzami. Zastanów się księże Rafale co będzie np. za miesiąc, gdy ktoś będzie próbował Ciebie zniszczyć taką bronią- bardzo skuteczną, zablokować Twoją aktywność jako kapłana na miesiące lub lata aż do wyjaśnienia sprawy. Ty będziesz wiedział że to są pomówienia a reszta kapłanów będzie sobie czekać spokojnie bo to ich nie dotyczy (do czasu).
    Szczęść Boże - modlę się o dary Ducha Świętego dla Was w tych trudnych sprawach, o właściwe rozeznanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Taż mnie to jako młodego katolika kochającego Kościół i szczącego Chrystusa działającego przez kapłanów martwi fakt, że każdego księdza można o coś takiego pomówić. Dziwi mnie i zastanawia, że wielu oskarżanych to bardzo aktywni księża, robiący dużo dobrego. Nowa strategia powstrzymania Armii Pana? Polecam w modlitwie. Mateusz

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy słyszę o kolejnym przypadku "księdza pedofila" to chce mi się wymiotować. Dla mnie- katoliczki to jak policzek. Wstydzę się tak, jakby to był ktoś bliski mnie, ktoś za kogo poręczam samą sobą. Potem nasłuchuję czy sprawa jest wyjaśniona, czy winny się przyznał czy może były to tylko pomówienia. Niestety wszystkie sprawy się rozmywają, w mediach słyszymy "ksiądz został przeniesiony do innej parafii" lub wypowiedzi przełożonych "że dzieci prowokują" albo po prostu wszystko cichnie, nikt nie domaga się sprostowania i wyjaśnienia oskarżeń. A ja pozostaje ze świadomością, że nikomu nie zależy już na prawdzie, nie ma sprawiedliwości, media są nierzetelne a księża wszystko tuszują.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)