23 października 2013

Księża, zostawmy ryby i zacznijmy łowić ludzi!

Środowe popołudnie. Stargard Szczeciński. Siedzę za biurkiem, czytam pobożną lekturę i nagle otwierają się drzwi. Kieruję swoje spojrzenie w kierunku roztrzęsionego lekko młodzieńca, który właśnie wszedł do biura parafialnego. Chłopak stoi przede mną i widzę, że jest przestraszony. Wstaję zza biurka, podchodzę do niego, podaję serdecznie rękę i mówię: „Szczęść Boże, witaj, jak masz na imię?”. Odpowiada: „Paweł”. Widzę, że moje powitanie trochę go rozluźnia. Wskazuję na krzesło, chłopak siada i rozpoczynamy rozmowę. Mówię: „Spokojnie… Paweł, w czym ci mogę pomóc?”. Okazuje się, że to jego drugie dziś spotkanie z księdzem. Przed godziną był u swojego Proboszcza. Ma jedno pragnienie – ochrzcić dziecko. Żyje w związku niesakramentalnym. Tak jak większość matek i ojców, którzy przychodzą do biura parafialnego i proszą o chrzest dla swojego dziecka. Mijają minuty, chłopak opowiada. Ja słucham...

W ciągu dwudziestu minut chłopak wyrzuca z siebie rozgoryczenie, żal, złość. Wyczuwam, że nie jest z gatunku wielkich mistyków. Ale jest szczery i prostolinijny. To dobry znak. Zagubiony, w wierze letni, zaniedbany duchowo, upokorzony przez swojego Proboszcza, który go wyrzucił na przysłowiowy zbity pysk, karcąc go za konkubinat. Chce ochrzcić dziecko. Oczywiście chrztu nie będzie. Najpierw ślub. I koniec dyskusji. Zasadę mam jedną: nikogo nie osądzać, zbyt szybko, nikogo nie potępiać zbyt łatwo. Mijają kolejne minuty. Rozmawiam z chłopakiem, pytam się subtelnie o jego życie, jego rodzinę. Paweł nabiera odwagi i ufności. Otwiera się. Opowiada o swojej matce, ojcu, o swojej ukochanej dziewczynie. Słucham tego wszystkiego, ale sercem jestem gdzie indziej. Znowu widzę Jezusa, jak patrzy się na tłum, chce go nakarmić. Są jak owce nie mające pasterza. Spragnieni chleba, spragnieni prawdy…

Powracam do Pawła. Zaczynam mu spokojnie opowiadać o Jezusie. Tłumaczę  (wciąż podkreślając, że jest dobrym, mądrym i wrażliwym facetem, więc zrozumie) jak ważne jest prowadzenie głębokiego życia duchowego, że mężczyzna duchowo otępiały – to żaden mężczyzna, wskazuję na wartość sakramentalnego małżeństwa. Paweł słucha w skupieniu. Potem wywiązuje się ciekawa rozmowa. Na koniec tłumaczę mu, co zrobić, by jakoś to wszystko poukładać, z Bogiem i z miłości do swoich bliskich. Paweł nie ukrywa wzruszenia: „Dziękuję księdzu… dziękuję, że mi to wszystko ksiądz wytłumaczył…”. Umawiamy się na następne spotkanie i… może spowiedź. Ostatnie wskazówki i zachęta, mówię: „Paweł, wiem, że chcesz być mądrym i dojrzałym mężczyzną, że kochasz swoją dziewczynę i dziecko. Pomogę ci”… Hm… Najłatwiej jest egzekwować prawo. Ale przecież my nie od tego jesteśmy. Mamy łowić ludzi – cierpliwością, miłosierdziem i sercem mądrym…

Jeden mały przykład z życia. Jedno z tysiąca spotkań… w biurze parafialnym. Jedna z tysiąca historii młodego człowieka, którego Pan przysłał do kapłana. Wieczorem mam serce ciężkie od refleksji. Niby wszystko jest w porządku, ale czasy ostatnim ciężko mi zasnąć. A kiedy powiekom trudno opaść, zaczynam modlić się i rozmyślać. Dryfuję pomiędzy rachunkiem sumienia a zwykła refleksją. Próbuję ocenić miniony dzień, skonfrontować go z Ewangelią. Radości jest wiele, zmartwień nie brakuje. No bo jak tu się nie martwić: patrzę się na ludzi, na młodzież i czasami zapłaczę sobie po cichu bo… są oni często jak owce bez pasterza. Mea culpa. Moja i innych. Wiem, człowiek nie jest w stanie wszystkiego i wszystkich ogarnąć. Ale może codziennie próbować porządnie ogarnąć chociaż jakąś część naszego wszechświata. Jestem młodym księdzem. Siedem lat temu zostałem wyświęcony. Ostatnio postanowiłem zrobić sobie porządny rachunek sumienia z tych siedmiu lat. Co się wydarzyło, jakim byłem (i jestem) pasterzem. Czy wciąż pachnę owcami (używając pięknej metafory Franciszka)?.. Czy może śmierdzę pasterskim lenistwem, męskim przerośniętym ego?...

Pytanie zasadnicze: czy my księża, mamy ten ogień Bożego Ducha w sobie, by łowić ludzi? Uwielbiam ewangeliczny obraz spotkania Jezusa z Piotrem, nad jeziorem Galilejskim. Moment szczególny, bo ukazujący do czego Chrystus powołuje kapłanów. Zostawcie te wasze  ryby. Ludzi zacznijcie łowić. No właśnie – nasze ryby: samochody, komputery, telefony, restauracje, markowe ciuchy. Nam zakonnikom trochę łatwiej /choć nie zawsze… i zakonnicy niektórzy lubują się w przepychu/. Ale te ryby nas księży wykańczają. To widać często na liturgii. Ekspresowa Msza, zero duchowego zaangażowania. Ludzie szybko wyczują. Gdzie się ten ksiądz tak śpieszy? Do komputera, na wieczorny seansik filmowy, na kolacyjkę z dobrą whisky u znajomych, którzy w slamsach raczej nie mieszkają? Gdzie się nam tak śpieszy? Zniewoleni rybami, o ryby zabiegamy. Zapomnieliśmy o tym dniu, w którym Jezus nas powołał i szepnął stanowczo do serca: Ludzi łowić!… Wiele z tego, co mówią ludzie o księżach – niestety, jest prawdziwe. Spotykają urzędników egzekwujący prawo, profesorów, mistrzów teologii, którzy soczyście opowiadają o Biblii i dogmatach, a często mają problem z poprowadzeniem duchowo pogubionego moralnie człowieka. Nie, nie generalizuję. Jest mnóstwo pięknych duchowo i świętych kapłanów - diecezjalnych i zakonnych. Ale jest też liczna rzesza księży pogubionych, zamkniętych w sobie, egocentrycznych prostaków, wreszcie opływających w luksusie, o którym przeciętny nasz parafianin może sobie tylko pomarzyć. I tacy pasterze gorszą swoje owce. Niszczą wizerunek Kościoła. Ślepy ślepego nie poprowadzi. Księża, zostawmy ryby i zacznijmy łowić ludzi!

Nowa ewangelizacja to na dzień dzisiejszy w polskim Kościele - jeden wielki mit. Być może dlatego, że potencjalni ewangelizatorzy w sutannach i habitach – sami potrzebują wpierw „Nowej Ewangelizacji”. Nie jestem pesymistą, wręcz przeciwnie, nasiąknięty jestem do szaleństwa duchem Dobrej Nowiny. Ale z dnia na dzień, obserwując wielu polskich kapłanów i odchodzących od nich ludzi, dziwnie smutnych i czasami sponiewieranych, chce mi się płakać. I czasami płaczę. Modlę się i proszę Pana: przymnóż nam, kapłanom, wiary… Bo ksiądz bez wiary, to nieszczęście potrójne. I radość diabła, który podkłada nam księżom kolejne rybki, które odciągają nas od ludzi…

5 komentarzy:

  1. Tak, tak.

    Czcigodny Księże, jak się to ma do tego, że w 5 innych parafiach dziecko zostanie ochrzczone? Czy to nie jest niekonsekwencja tworząca duchowy bałagan u wiernych? Pozdrawiam serdecznie z Panem Bogiem!

    OdpowiedzUsuń
  2. Być tam gdzie są ludzie! Być tam gdzie ludzie szukają Boga - moje pragnienie. Niesamowite są takie spotkania. Bogu niech będą dzięki i za to spotkanie. I za Księdza. Pax!

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam księdza! Jak zawsze mocny tekst i wzruszające słowa,samo życie.Kiedyś myślałam,że chrzest dziecka to wielkie wydarzenie w życiu katolika,więc księża powinni mieć wymagania co do rodziców i chrzestnych.Ale są właśnie takie sytuacje gdzie nie można pogodzić wszystkiego,dlatego tak wiele zależy od kapłana,jeśli można ochrzcić,dlaczego nie,może wystarczy gdy rodzice bardzo tego pragną,choć sami się pogubili w życiu.Cieszę się,że są kapłani,którzy to rozumią.Bóg na nas patrzy z miłością i tego od nas oczekuje.Pozdrawiam serdecznie ks.Rafałka i otaczam modlitwą.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oby jak najwięcej takich Kapłanów jak Ty Ojcze Rafale....
    Łowić ludzi....a nie ryby. jakie to piękne w swej prostocie i jakże trudne w codzienności.
    Jakie mam szczęście ze w mojej parafii nie ma pospiechu, zabiegania .
    Nie ma ekspresowych Mszy św.
    To zasługa Pana naszego Jezusa Chrystusa który obficie wylewa na nas łaski swe.
    Modlę się za Ciebie księże Rafale i za innych kaplanow o moc Ducha św na te trudne czasy.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)