6 stycznia 2014

"K" pozostaje, będę upartym osłem...

No i się wkurzyłem. I to porządnie. Bo mi całe dzieciństwo (no prawie całe) rozwalili. Wystarczyła jedna publikacja, oczywiście na Deon.pl. Oto brat Michał poucza (może przypomina....), że nie pisze się na drzwiach K+M+B=2014. I że powinno być C+M+B 2014 (co ma znaczyć: "Christus Mansionem Benedicat" - czyli "Niech Chrystus błogosławi ten dom (mieszkanie)". No i "masz ci babo placek". Jak byłem malutki, tłumaczył mi mój świątobliwy Proboszcz, że trza na drzwiach pisać: "K+M+B=rok". Rozszyfrowując ten kod opowiadał o trzech królach (tudzież magach czy mędrcach), którzy zwali się Kacprem, Melchiorem i Baltazarem. Tak podaje czcigodna katolicka tradycja. No i tak zawsze pisałem na drzwiach. Wskakiwałem na stołek i dawaj... kredą poświęconą, najlepiej czerwoną, bo drzwi mieliśmy na biało pomalowane.

Pierwszy skrót jest "be", bo ma oznaczać coś absurdalnego. I tu zacytuje czcigodnego brata Michała: "Warto powrócić do chwalebnej tradycji chrześcijańskiej i już dziś na drzwiach naszych domów zapisać C+M+B 2014, prosząc świadomie Jezusa Chrystusa o jego błogosławieństwo, a nie" jakiegoś" Kacpra, Melchiora i Baltazara. Ja przynajmniej tak zrobię.". Krew się we mnie zagotowała. A kto u licha prosi królów ze Wschodu o błogosławieństwo? Wrócę w tym miejscu do mojego dzieciństwa i świątobliwego Proboszcza. Tłumaczył nam, grzecznym dzieciom (bo wtedy dzieci były grzeczne, nie miały ADHD i wiedziały, że jak podskoczą to będzie w łeb), że napis z "K", "M', "B" oznacza trzech króli, którzy odnaleźli Dziecię Jezus. I że w tym domu księża też odnajdą Jezusa, bo tu mieszkają ludzie, którzy też odnaleźli Jezusa i mają go w sercu. Mnie to poruszyło. I porusza do dzisiaj. Ot po prostu, mówił Proboszcz - bądźcie jak ci królowie i szukajcie Boga, idąc za konkretnymi znakami, które Bóg będzie wam dawał. Prawda, że piękne?

Ale nie, musi znowu wejść na scenę wielka teologia, a nie jakieś tam średniowieczne "zwyrodnienia". Tak, bo brat Michał argumentuje swoje "C+M+B 2014" następująco: "W związku z powyższym trzeba też powiedzieć, że dwukrotne pojawiające się "+", to nie "plusiki", tylko "krzyżyki" - znak błogosławieństwa. K M B wzięło się stąd, że ludzie zaczęli łacińskie "C" zastępować polskim "K". W średniowieczu, kiedy pojawiła się legenda o trzech królach, która w kolejnych wiekach zyskała sporą popularność ludzie zaczęli coraz bardziej utożsamiać owe "K M B" z inicjałami imion trzech mędrców.".

Ach te wstrętne średniowiecze i ci ciemni ludzie. I te ich tradycje? Ciekawi mnie tylko jedno: na jakie źródła się powołuje brat Michał i gdzie wyczytał, że przed średniowieczem ludzie w duchu "chwalebnej tradycji chrześcijańskiej" pisali "C+M+B" a nie "K+M+B". Ech ta wielka, spekulatywna teologia. Mnie czasami od niej głowa boli. Mnie bliżej do "K" niż do "C". Koniec kropka. I dalej będę tak pisał, jak mnie Proboszcz i mama nauczyli. A brat Michał teolog niech se pisze jak chce. 

Domyślam się, że to łatwiejsze: "Niech Pan nam błogosławi i nasz dom i naszego pieska i naszą kuchnię". I znowu - Pan Bóg... A ty bracie Michale?... To, że Pan Bóg błogosławi mojemu domowi to ja wiem i bez napisu na drzwiach. Ale to, czy w tym domu mieszkają Kacpry, Melchiory i Baltazary, czyli ci, co szukali Jezusa tygodniami, miesiącami, to już wyższa szkoła jazdy i kwestia dyskusyjna. Bo Boga się trudno szuka. Bo do Boga czasami trzeba długą i żmudną drogę przeżyć, pokonać.

Zostaję przy swoim. Będzie dalej "K+M+B=rok". Nie dam się złamać deońskiej "literkowej rewolucji". I argumentom wyssanym z palca. Wszystkim zaś, którzy się podniecili odkryciami brata Michała na Deonie (nigdzie zresztą nieudokumentowanymi w historii Kościoła) i wkleili to nawet na Fejsa (wielkie mądrale, kurka....) proponuję wyjazd do Kolonii, gdzie się znajdują relikwie Mędrców ze Wschodu. Już słyszę: relikwie... nie, no kolejny podmuch średniowiecznej ciemnoty... A myślcie sobie, co chcecie. Ja "K" na "C" nie zamienię za żadne skarby świata... Amen.

Ps. Piszę ten tekst "pół żartem, pół serio", żeby nie było... ale "K" pozostaje. Będę upartym osłem. Takim osłem, co drepcze na Górę Synaj, obłożony tabołami, drepcze z uporem i się nie poddaje... osiągając szczyt...

3 komentarze:

  1. Mi mama także zawsze mówiła o trzech królach, z tym że Kacper zawsze pisaliśmy przez C :) może i zawsze było C M B,ale sens ten sam... TRZECH KRÓLI :)
    B.

    OdpowiedzUsuń
  2. ciekawe, bo pewien Chrystusowiec, którego Ksiądz zna (ks. Marek S.) krytykował i wyśmiał owe K+M+B=2014 i uważał, że tradycją jest (i że tylko to jest prawidłowe) C+M+B 2014, ogólnie całe myślenie brata Michała nam na lekcji wygłosił. Więc to nie jest chyba tak, że na Deon bzdury piszą, po prostu są dwie szkoły

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja zostaję przy KMB, bo jednoznacznie kojarzy mi się ze świętem Trzech Króli. Gdybym dostawał w kościele kredę święconą np. w Święto Chrystusa Króla, to pewnikiem pisałbym CMB :-)
    Pozdrawiam i z Bogiem
    Jacek Cichocki

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)