2 stycznia 2014

"Nogi im myjcie" na kolędzie...

Na kilka dni przed kolędą ogarnia mnie przerażenie i męski duch lenistwa. Najzwyczajniej w świecie, wszystkie moje cielesne organa zaczynają jęczeć i popadać w lamentację: znów trzy tygodnie łażenia, w mrozie i deszczu, od chałupy do chałupy, z katarem w nochalu i zawalonym gardłem. Wstyd mi jest później okropnie, że daję się wpierw tego typu odczuciom ponieść. Bo kiedy wchodzę do pierwszego mieszkania, drugiego, trzeciego – odkrywam nagle, jak niesamowita to i piękna okazja, by swoim parafianom, ludziom styranym ciężkim życiem, podarować coś, czego tak często w naszych domach brakuje: błogosławieństwo, nadzieję, ducha Bożego pokoju…


Kocham kolędę, bo na wiele ważnych spraw otwiera mi oczy. Nie jestem Mesjaszem. Jestem zakonnikiem i księdzem, którego Pan posyła do ludzi. Idę zatem na kolędę i szukam - tak jak mój Pan -  zaginionych owiec. „Nogi im myjcie” – mówił nam cicho w sercach, gdy przyjmowaliśmy sakrament kapłaństwa. W pierwszy dzień kolędy trafiłem do 25 domów. Modliłem się z ludźmi, podnosiłem na duchu, dawałem świadectwo. W jednym z mieszkań, w czasie wspólnej modlitwy, starsza kobieta rozpłakała się nagle. Wiedziałem dlaczego. Podtrzymywała swojego męża, po kilku ciężkich operacjach, którego niszczy od środka nowotwór. On też płakał. Wzruszyłem się. Przytuliłem ich mocno i modliłem się nad nimi, kładąc im dłonie na głowach. Widziałem, jak bardzo byli poruszeni. Prosty gest kapłańskiej posługi.

Oto spotkałem kolejnych małżonków, wiszących na krzyżu, połączonych „miłością, która wszystko przetrzyma” i głupio mi się zrobiło. Pomyślałem: żebym jak tak umiał kochać, do końca… Takich lekcji daje nam Pan w czasie kolędy wiele. Ale czy my księża potrafimy coś z tego wyciągnąć? Przejąć się, wzruszyć, odstawić wielką spekulatywną teologię na bok i poadorować Mistrza w tych ludziach, którzy nam drzwi otwierają?...

Nie jest łatwo chodzić po domach na początku 2014 roku. Wielu ludzi odwraca się od Kościoła. Słuchają radia, oglądają telewizję, czytają gazety. Nagonka na Kościół, biskupów i księży przybrała na sile w ostatnich latach. Ale to chyba nie jest tak do końca, jakbyśmy chcieli… że my, biedni niewinni kapłani, tak mocno (i bezpodstawnie) jesteśmy kopani i chłostani przez medialnego belzebuba. Znam wiele historii z pierwszej ręki, ludzi mi bliskich i przyjaciół, których wielu kapłanów po prostu zgorszyło. Zapytacie się, czym? Ano swoim egoizmem, brakiem kultury, brakiem zwykłego człowieczeństwa i swoim rozpasanym materializmem. Niestety,  my księża (i nasz styl życia) - sami wielokrotnie dajemy ludziom powody do słusznej krytyki. Także jeśli chodzi o kolędę. Księża sprinterzy, mistrzowie prędkości, urzędnicy w sutannach i habitach, bezduszni strażnicy prawa, tajni agenci, wypatrujący wyćwiczonym spojrzeniem bankowca słynnej już - białej koperty. To wielu ludzi bulwersuje i słusznie. Broń nas Boże, przed taką karykaturą kapłańskiej posługi. „Nogi im myjcie”. Pochylcie się nad człowiekiem, obejmijcie go, podnieście, napełnijcie jego dom Bożym Duchem... W tym miejscu pragnę pozdrowić moich braci kapłanów, którzy w pocie czoła i w ewangelicznym rytmie bicia serca, przywracają dziesiątkom ludzi w czasie wizyty duszpasterskiej: wiarę w Boga i Kościół, którzy dają całe swoje serce tym wszystkim, do których Bóg ich posłał...

To prawda, kolęda męczy. Szczególnie ta - w wydaniu polskim. Ale z drugiej strony, myślę sobie, to jedyna okazja w roku, by ksiądz tyle domów i mieszkań, rodzin i osób samotnych mógł odwiedzić. Wzrusza mnie najbardziej moment modlitwy i błogosławieństwa. Oto przestrzeń w której żyją na co dzień ludzie, staje się w tej chwili „świątynią”. Ta wspólna modlitwa i błogosławieństwo to także pewna forma „egzorcyzmów”. „Niech Duch Boży wstąpi w wasze serca, w waszą rodzinę, w wasz dom. Niech Pan was strzeże i wam błogosławi, niech was chroni przed wszelkim złem”… I kolejne minuty, w których można wydobyć z obecnych to wszystko, co kryję się głęboko w ich sercach. Umocnić duchowo, poradzić, wskazać drogę rozwiązania wielu problemów, obecnych w polskich domach. Jeśli my księża nie zaczniemy kolędy wykorzystywać pozytywnie i w duchu Ewangelii, to będzie masakra. 

Kolęda może być dla setek ludzi błogosławieństwem. Jeśli na kolędzie ksiądz zacznie ludziom nogi umywać, Ewangelią ich rany leczyć, czas swój (od Boga dany) im poświęcić. Gdzie nam tak śpieszno, bracia kapłani? Pośpiech jest dziełem szatana. Kolęda niech będzie dziełem Boga…


6 komentarzy:

  1. Przyznam, że ja osobiście bardzo lubię ten czas kolędowania, to wielka łaska dla mnie, że kapłan przychodzi specjalnie żeby pobłogosławić nasz dom i rodzinę. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Drogi ks.Rafałku,przyjedz na kolędę do Zdroji,tu na pewno będziesz mile widziany i oczekiwany,kapłan niosący Chrystusa,czy może być coś piękniejszego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja czekam na kolędę. Ponad 10 lat przychodził ks w każdy pierwszy piątek miesiąca do mojego domu , kiedy żyła mama. Od roku mi tego brakuje, teraz tylko kolęda...

    OdpowiedzUsuń
  4. słowa piękne, poruszające, ale również słowa pouczające nas, słowa poprzez które ksiądz próbuje ukazać nam prawdziwą idee kolędy lub co może bardziej poprawnie zabrzmi "wizyty duszpasterskiej". Lecz czy aby ta wizyta jest czysto DUSZpasterska ??? Pięknie brzmiące świadectwa mówiące o wzruszeniach o błogosławieństwach są niebywale wzniosłe natomiast czy widok księdza który najpierw wyraża swą empatię łączy się modlitwą z tymi słabszymi z tymi wszystkimi zagubionymi "owieczkami" a następnie wychodzi i przez następny rok już tych słabych zagubionych "owieczek" nie odwiedza nie dba o nie ? Czyżby postawa Jezusa Chrystusa który zostawiająć całe stado szuka jednej tej zagubionej owieczki nie jest godna naśladowania ? Wydaję mi się że tak. Kapłan wypełniając wolę Bożą wypełnia tajemnicę swego powołannia, powołania które nie zobowiązuje do czekania a do działania nie raz a cały czas, powołanie skłania do bycia gotowym bycia "upartym" bycia odważnym w swej posłudze. Czy tak nie powinno być drogi księże ? Mówi ksiądz o nagonce medialnej ale media to nie tylko zło ale również dobro nie raz pokazujące księży którzy wychodzą naprzeciw szablonom mówię tu np o księdzu który posługę sakramentu pokuty i pojednania dokonywał przy parkingu sklepowym i takich przykładów jest więcej i mówiąć że media robią nagonkę rozmija się ksiądz z prawdą, Media są bezstronne one stwierdzają fakty a nie manipulują nimi. Nie jest łatwo słuchać oskarżeń, obrywać za innych księży ale to nie wina mediów to wina ludzi proszę księdza, bo wielu z nich nie widzi w księdzu księdza Rafała a widzi tego księdza który z ludzkiej słabości upadł. Warto być czasem przekornym drogi księże, warto być rybakiem który mimo burz wichur zwraca się do tych którzy urągają drwią i odwracają się do nie kośćioła od wiary i dobra bo oni sami sobie nie poradzą w szukaniu światła prawdy i życia. Będąc takim i media to docenią napewno a przedewszystkim docenie To Twe sumienie. ciekawi mnie odpowiedź księdza na blogu, pozdrawiam zadziora z tysiąclecia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, pasterze powinni dbać o owieczki przez cały rok, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. W Polsce akurat posługi religijne można prowadzić bez żadnych większych przeszkód, w innych krajach jest dużo gorzej, a w niektórych (szczególnie islamskich) nawet z narażeniem życia.
      Droga zadzioro "obiektywne media"??? Gdzie Ty takie widziałaś?

      Usuń
  5. Po takim artykule aż chce się wyckrzyczeć CHWAŁA PANU!!!!!!!!!!!!!! Ale jak wchodzi ksiądz do domu i krzyczy,że jesli nie chodzi się na Mszę Św.w jego parafii to on do tego domu nie powinien wchodzić i na koniec trzska drzwiami...co powiedzieć?... Na szczęście silna wiara w Boga pozwala tylko pomyśleć OJCZE NASZ...

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)