
Benedykt Józef Labre. Spotkałem go dzisiaj tuż po powrocie z kaplicy, w antologii tekstów Thomasa Mertona. Przypadek? Może i tak, choć bardziej w wydaniu Bożej Opatrzności. W ten sposób zaczęła się kolejna duchowa przyjaźń z człowiekiem, którego Pan doświadczył szczególnie a który przez całe swoje życie (zdające się być "adwentem bez końca") realizował drogę "Bożego szaleńca", wzbudzającego w sobie współczesnych skrajnie różne emocje.
Benedykt żył zaledwie trzydzieści pięć lat. Urodził się w Amettes we Francji, w roku 1748. Był najstarszym z piętnaściorga dzieci w ubogiej, wiejskiej rodzinie. Ówczesna Francja płonie ogniem oświecenia. Jest areną wszelkich problematycznych nurtów: gallikanizmu, jansenizmu, deizmu. Kościół musi zmierzyć się z duchowymi ojcami oświecenia: Wolterem, Rousseau, Talleyrandem. W tle intelektualnych i duchowych potyczek rodzą się nowe zakony: trapiści, redemptoryści, pasjoniści.
Ale powróćmy do mojego nowego duchowego przyjaciela i towarzysza duchowych wędrówek i wspinaczek. Benedykt, który od wczesnych lat młodzieńczych prowadził głębokie życie modlitewne, w szesnastym roku życia kilkakrotnie prosił o przyjęcie do zakonu kartuzów, bezskutecznie. Podobnie odmówiono mu przyjęcia w zakonie trapistów. Kiedy w roku 1869 został przyjęty do zakonu cystersów, wydawało się, że odnalazł swoje powołanie. Niebawem musiał jednak zakon opuścić, ponieważ przełożeni uznali, że nie jest to jego miejsce.
Merton poruszony historią Benedykta pisze: "Bywa, że jedną z oznak świętości jakiegoś człowieka jest to, że ludzie nie wiedzą, co o nim sądzić. Obcując z nim, nie są pewni, czy kieruje nim szaleństwo czy pycha. Czym bowiem, jak nie pychą, tłumaczyć fakt, że kogoś dręczy tylko jego własny ideał życia, którego nikt ppoza Bogiem nie może pojąć"?
Benedykt nie zrażony niepowodzeniami, udał się do Rzymu w nadziei, że tam znajdzie odpowiedni dla siebie zakon. Kiedy wędrował przez tereny północnych Włoch, podczas jednej z modlitw usłyszał głos, mówiący do niego: "Twoim powołaniem jest cały świat. Klasztorem twoim ulice i drogi. Masz być pielgrzymem Bożym". Wówczas rozdał całe swoje mienie, zostawił tylko jedną szatę i worek, w którym nosił Pismo święte, brewiarz i "Naśladowanie Chrystusa".
Merton: "Czasem przypadek jest tak beznadziejny, że nie chcą go w żadnym klasztorze. Zwalniają go i odsyłają z powrotem do świata, jak Benedykta Józefa Labre, który chciał być trapistą i kartuzem, ale nie został ani jednym ani drugim. Skończył jako włóczęga i umarł a ulicy w Rzymie. A przecież od czasów średniowiecza jedynym świętym czczonym w całym Kościele, który wiódł życie cystersa i kartuza, jest święty Benedykt Józef Labre".
Wyzbył się więc wszystkiego, co miał i w jednej szacie, z workiem na plecach udał się w dalszą drogę. Na piersi nosił krzyż, w ręku trzymał różaniec. Spał najczęściej pod gołym niebem. Jadł, co mu miłosierna ręka podała. Bywało, że cały dzień nie miał nic w ustach. Znano go we Włoszech, we Francji, w Hiszpanii, w Szwajcarii i w Niemczech. Celem jego wędrówek, które traktował jako pokutę za swoje i winy świata, były sanktuaria. Tam się modlił i kajał. Ostatnie sześć lat swego tułaczego życia spędził w Rzymie, mieszkając w ruinach Koloseum.
W Wielką Środę, 16 kwietnia 1783 roku znaleziono go na schodach kościoła Matki Bożej del Monti. Był zupełnie wyczerpany. Zmarł tego samego dnia w komórce, której mu litościwie użyczył pewien rzeźnik. Miał wtedy zaledwie 35 lat. Pochowano go w kościele, przy którym go znaleziono w agonii. Jego doczesne szczątki dotąd tam spoczywają.
Święty z ulicy. Niezrozumiany za życia samotnik i nędzarz. Wzbudzający przeróżne reakcje pielgrzym. Odpoczywał w cieniu ołtarzy. W "Żywotach Świętych Pańskich na wszystkie dni roku" z 1937 r. czytamy: "W kościołach, które zwiedzał podczas swych pielgrzymek, widywano go od brzasku rannego aż do wieczora, niekiedy nawet późno w noc klęczącego przed wielkim ołtarzem. W Rzymie pomimo mnóstwa kościołów nie pominął prawie ani jednego czterdziestogodzinnego nabożeństwa i spędzał na klęczkach 6 do 8 godzin dziennie. Pobożna jego postawa i zachowanie budowało obecnych: oczy jego ciągle wpatrzone były w Hostię Przenajświętszą, a na wybladłej i wyschłej twarzy jego wykwitał rumieniec uniesienia i radości. Podczas procesu kanonizacyjnego wielu świadków zeznawało, że widzieli w nim więcej podobieństwa do zachwyconego anioła, aniżeli do modlącego się człowieka".
Niech tyle wystarczy. Idę spać. Rano Roraty a jest sztuką wielką (dla mnie bynajmniej) cielsko z pod kołdry o 5:00 rano podźwignąć. I kiedy będę w mroku dreptał do świątyni nie będę sam. Będzie ze mną mój nowy przyjaciel z ulicy. Patron adwentowych marszów i wędrówek ulicami miasta, powoli budzącego się ze snu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz