10 marca 2013

"Chrystusowiec wyklęty" - 65 r. śmierci ks. mjr. Rudolfa Marszałka


"Być wolnym, a jednak czuć się niewolnikiem, to chyba najstraszniejsze uczcie. A jednak jest ono w sercach nas wszystkich. I te pęta niewoli szatańskiej chcemy zerwać , my, garstka szaleńców, którzyśmy się wyrzekli wszystkiego - nawet prymitywizmu życiowego - domu rodzinnego - wszelkiej wygody, a wzięliśmy na siebie trud i krwawy znój. Walczymy dziś o wolność całego narodu, by poprzez mogiły tych, co polegli, śladem krwi naszych blizn szedł każdy obywatel, myślący i czujący tak jak my. Ku zwycięstwu sprawiedliwości" - pisał pochodzący z Komorowic Krakowskich ksiądz major Rudolf Marszałek, ps. "Opoka" do swoich znajomych.10 marca 2013 roku mija 65 rocznica śmierci, zamordowanego przez komunistów, chrystusowca. Żył i zginął w duchu naszego zakonnego zawołania: "Wszystko dla Boga i Polonii Zagranicznej"... Wszystko dla Boga i Polski...

Ks. Rudolf urodził się 29 sierpnia 1911 roku  w Komorowicach. Ukończył Gimnazjum Polskie, w młodości był harcerzem i członkiem Sodalicji Mariańskiej. Tuż przed wybuchem II wojny światowej ukończył Seminarium Zagraniczne Towarzystwa Chrystusowego dla Wychodźców w Potulicach i studia teologiczne w Poznaniu. Święcenia kapłańskie otrzymał z rąk prymasa Polski ks. kard. Augusta Hlonda 3 czerwca 1939 roku.

W lipcu 1939 r. ks. Marszałka powołano na kapelana 58. pułku piechoty w Poznaniu. Z Armią "Poznań" dotarł do Warszawy i w czasie jej obrony był kapelanem w szpitalu maltańskim. Został aresztowany przez Niemców i do listopada więziony na Pawiaku. Po wyjściu z więzienia zaangażował się w działalność konspiracyjną. Przez konspiracyjną Komendę Główną Organizacji Orła Białego został wysłany do Bielska, by stworzyć struktury organizacji.

Ze swoją siostrą
Po dekonspiracji Organizacji Orła Białego przez gestapo otrzymał rozkaz udania się do polskiej komórki przerzutowej w Budapeszcie. Znowu został aresztowany przez gestapo, więziony w Wiedniu, prawdopodobnie na jakiś czas osadzony w obozie koncentracyjnym. Zwolniony dzięki staraniom rodziny. Po powrocie do okupowanej Polski i kuracji zdrowotnej był duszpasterzem w parafii św. Mikołaja w Bielsku, a następnie rektorem w kościele w Dziedzicach. Wiosną 1942 r. mianowano go rektorem w kościele w Bystrej Krakowskiej, gdzie pełnił posługę do zakończenia wojny. Związał się z konspiracją niepodległościową. Służył jako kapelan oddziałom leśnym Śląska Cieszyńskiego, w tym oddziałowi kpt. Henryka Flamego ps. "Bartek".

W związku z próbą aresztowania go przez UBP od 1 lipca ukrywał się w Bystrej i Szczyrku, po czym dołączył do zgrupowania "Bartka". W uzgodnieniu z dowódcą zgrupowania NZS (Narodowych Sił Zbrojnych) na przełomie sierpnia i września 1946 r. wyjechał do Niemiec, by zorganizować pomoc oddziałom NZS i przerzucić je na Zachód. W liście do Flamego pisał: "Chciałbym odprawić mszę św. w tej krainie naszych wielkich zadań". Nie było mu to dane. Po powrocie do kraju został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa Państwowego.

Chrystusowiec
Po rocznym śledztwie, ciężkich torturach i męczących przesłuchaniach, 10 stycznia 1948 roku, w więzieniu na Mokotowie zapadł wyrok sądu wojskowego - kara śmierci. 8 marca 1948 roku do Szefa Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie wpłynęło pismo od Prezesa Najwyższego Sądu Wojskowego informujące, że Prezydent RP nie skorzystał z prawa łaski i wyrok należy wykonać natychmiast. Do tej pory nie wiadomo, gdzie został pochowany. Wyrok wykonano 10 marca 1948 r. około godz. 22.00. Zachowany jest protokół z wykonania wyroku śmierci: 
"Warszawa, 10 marca 1948 roku, do więzienia na Mokotowie zgłosił się o godz. 21.55 Prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej ppłk. Czesław Szpądrowski w sprawie wykonania prawomocnego wyroku Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie z 17 stycznia 1948 r. i zatwierdzonego postanowieniem Najwyższego Sądu Wojskowego z dnia 20 lutego 1948 r. i wobec nieskorzystania z prawa łaski przez Prezydenta RP, w obecności naczelnika więzienia, lekarza, duchownego, za pośrednictwem dowódcy plutonu egzekucyjnego, po odczytaniu sentencji wyroku skazanemu Marszałkowi Rudolfowi s. Jana i Teresy z Pachowskich i po stwierdzeniu prawomocności tego wyroku oraz oświadczeniu, że Prezydent RP z prawa łaski nie skorzystał - powyższy wyrok wykonał względem Marszałka Rudolfa s. Jana i Teresy z Pachowskich, ur. 29 sierpnia 1911 r. w Komorowicach, pow. Biała - przez rozstrzelanie. Zgon w/w Marszałka został stwierdzony przez lekarza, /podpisy/".  
Ciało księdza majora zostało pochowane potajemnie i bezimiennie na terenie warszawskiej Dolinki Służewieckiej. Komunistyczni siepacze pewnie chcieli, by imię i nazwisko Rudolfa Marszałka na zawsze zostało wymazane z pamięci. To im się nie udało. Pamięć o nim żyje - będzie się można o tym przekonać 10 marca w Bystrej Śl., gdzie odbędą się obchody 65 rocznicy śmierci księdza majora, bohaterskiego chrystusowca. Chwała bohaterom.

Z ostatnich listów ks. Rudolfa, chrystusowca: 

"Zapewnie niepokoi się Twoje ojcowskie serce o syna swego, lecz bądź spokojnym, Bóg jest dobry - czuwa nad sercem i duszą moją. Odprawiam rekolekcje święte, tak dziwnie inne od tych wiele już odprawionych. Cisza górskich lasów mnie osłania... coraz wyraźniej rozumiem słowa św. Pawła - ukrzyżuj mnie Chryste, bym się stał jedno z Tobą... nie ma się czasu na własne ja w tym życiu - przyświeca nam hasło Bóg i Ojczyzna, którego postanowiliśmy bronić do ostatniej kropli krwi. Życie nasze Polsce oddamy, by stała się wielką katolicką zawsze wierna zasadom nauki Chrystusa Pana... moje przybycie do Poznania jest niemożliwe, szukają mnie, wydali nagrodę na moją głowę i napewno wydadzą wyrok śmierci... Ojcze, Ciebie proszę o gorącą modlitwę, by Bóg i Matka Najświętsza miała nas w swojej przemożnej opiece. I ja w tej ciszy leśnej swych rekolekcji wszystko ofiaruję za naszą Societas, by była chlubą Kościoła Bożego i wydała świętych, nieustraszonych mężów... wasz zawsze oddany brat w Chrystusie". (List do o Posadzego, Przełożonego Towarzystwa Chrystusowego, datowany na 8 sierpnia 1946).

 Owiany głęboką wiarą w Chrystusa, nabrałem dziwnej odwagi, bo czyż słowa św. Pawła nie stają się żywymi dziś dla nas kapłanów - mnie żyć jest Chrystus a umrzeć zysk - tą nadzieją przepełniony idę w tę przyszłość, by żyć, a gdy przyjdzie ginąć, umrzeć jak przystało na chrystusowca. Drogi Ojcze, proszę by Twoja i mych współbraci modlitwa była zawsze nie tylko ze mną - a z tymi, którzy dla świętej sprawy Kościoła Bożego i Ojczyzny podjęli ten bój... codzienny mozół i pracę, każdą modlitwę ofiaruję za Was, za naszą Societas, by stała się źródłem świętości kapłańskich dusz i serc... po załatwieniu swych zadań wrócę, gdy Bóg pozwoli, by prowadzić moich chłopaków dalej na szlaki świętej i sprawiedliwej walki, aż do zupełnego zwycięstwa... oddany w Chrystusie brat - Stefan Opoka major".(List do o Posadzego, Przełożonego Towarzystwa Chrystusowego, datowany na 20 sierpnia 1946).

"Wyniszczyć siebie, by żyć o Chryste dla Ciebie, a przez Ciebie dla ludzi! Oto moja droga życia...".

"Spełniłem swe zadanie w całej pełni, czekają mnie teraz nowe nieznane trudy, ale dla Boga i Jego Świętej sprawy gotowym podjąć każdą choćby największą ofiarę...".
W Seminarium
Jego oprawcy i prześladowcy oraz zdrajcy mieli się dobrze, a nawet bardzo dobrze - nie tylko w Polsce Ludowej, ale i później. Jako jedyny spośród nich tylko Adam Humer z MBP stanął przed sądem RP i został skazany, ale nie za tę zbrodnię sądową, tylko za inne. Henryk Wendrowski, agent UB, którego działalność doprowadziła do okrutnej śmierci około 200 żołnierzy kpt. "Bartka", dosłużył się stanowiska wicedyrektora Departamentu III MBP i stopnia pułkownika. Był również intensywnie wykorzystywany do innych prowokacji. Po zwolnieniu ze służby w organach bezpieczeństwa w 1968 roku nie odsunięto go na boczny tor - został ambasadorem PRL w Danii, następnie w Islandii. Zmarł w Warszawie w 1997 roku jako zasłużony, dobrze opłacany z naszych podatków emeryt. 

Kat z Mokotowa Piotr Śmietański po 1968 roku wyjechał z kraju. Inni - sędziowie i prokuratorzy - robili dalsze kariery zawodowe w PRL. Włos im z głowy nie spadł. Po 1989 roku przyszła gruba kreska i "państwo prawa", które okazało się niezwykle skutecznym narzędziem obrony komunistycznych przestępców. Nie było procesów, brakowało dowodów, nie dochodziło (poza nielicznymi przypadkami) do aktów oskarżenia. I nagle okazało się, że to, co w PRL było pustym pojęciem, czyli domniemanie niewinności, stało się nieocenionym orężem w rękach post(?)komunistów. Aleksander Kwaśniewski tuż po wygranych wyborach prezydenckich w 1995 roku zwrócił się do swych wyborców: "Możecie chodzić z podniesionym czołem". Faktycznie, po prawie półwiekowym okresie komunistycznego bezprawia przyszedł długi okres bezkarności w III RP. Rodziny ofiar nie mogą się doprosić nie tylko sprawiedliwości, ale choćby symbolicznego zadośćuczynienia w postaci realnej dekomunizacji i deubekizacji.

1 komentarz:

  1. Nie, nie staję po stronie komunistycznych przestępców. Ale gloryfikowanie żołnierzy wyklętych tak, jak robi się to w ostatnich dwóch latach (wcześniej podobno nie było można), budzi mój zdecydowany sprzeciw. Niezależnie od tego, jak poruszające są słowa księdza Rudolfa. Nie tylko sprawność działania wspieranego przez zdrajców aparatu bezpieczeństwa i obawa przed represjami spowodowały, że wsparcie społeczeństwa dla tych "wielkich zadań" nie było wielkie, a ich wykonywaniu towarzyszyły często - nierzadko - czasami - wcale nie sporadycznie (proszę wybrać odpowiednie określenie) działania oj, jakie małe.
    A skoro tak często przywołuje się w tym wpisie Boga, Kościół Boży, honor, ojczyznę, sprawiedliwość, to w trosce o prawdę - nie retorykę, nie stylistykę i nie siłę argumentacji równą jej powabowi - ale prawdę, nawet pisaną małą literą, o jednym, proszę Księdza, na pewno należałoby napisać inaczej.
    O tej grubej kresce. Którą właściwie natychmiast pochwycono i zaczęto potrząsać na dowód, że oto Tadeusz M. wiadomo co, wiadomo po co i wiadomo z kim trzymając. Kwestię aliansów, afiliacji oraz celów deklarowanych i faktycznie realizowanych przez ówczesnego premiera całkowicie w swoim komentarzu pomijam, ale zachęcam do sięgnięcia do źródeł. Pozwalam sobie na to tym bardziej, że mnie wystarczy sięgnąć do pamięci - siedziałam wtedy przed telewizorem i "grubą kreskę" (nie kreskę nawet!) słyszałam na własne uszy.
    Tak, wiem, że to detal. Ale dziwnie mi po raz kolejny czytać o nim przeinaczonym w kolejnym tekście, którego Autor deklaruje, że stoi po najsłuszniejszej stronie.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)