6 grudnia 2012

Daj mi synu swe serce...

"Między niebem a ziemią, między światłem a ciemnością, między wiarą a grzechem, leży tylko moje serce, leży tylko Bóg i moje serce"...Te wyśpiewane słowa, którym towarzyszy poruszająca muzyka, możemy usłyszeć w meksykańskim filmie "Cristiada". Autorem kompozycji jest James Horner, znany kompozytor muzyki filmowej. Słowa niezwykłe i głębokie. Tym bardziej, że lecą one w tle, gdy oglądamy scenę drastycznej i męczeńskiej śmierci czternastoletniego Jose, który z uporem trwając przy Chrystusie, nie wyrzeka się swojej wiary i ginie, podobnie jak dziesiątki innych "Cristeros", z okrzykiem na ustach: "Viva Cristo Rey" ("Niech żyje Chrystus Król"). Między niebem a ziemią... 

Pierwszego dnia zapadał w klasztorze bieniszewskim zmierzch, gdy usłyszałem nagle inne słowa, zanurzony w świętych pismach: "Daj mi synu swe serce, niech twoje oczy chętnie patrzą na moją drogę"... (Prz 23,26). Od nich zaczęły się całe rekolekcje. Proste i ciche. W Bieniszewie u ojców i braci Kamedułów wszystko wydaje się proste, do granic możliwości. Niebo u góry, klasztor na dole, dzwon odzywający się co rusz i sygnalizujący czas na modlitwę, pracę i posiłek, las wokół klasztoru, dziki i pełen tajemnic, tworzący bieniszewską puszczę. W pobliżu klasztoru jeziora, stawy, bagniste tereny. A wszystko połączone ciszą, jakiej w mieście nie doświadczysz, nawet zamknięty w czterech ścianach swojego domu. Przyjechałem do kamedułów w Bieniszewie na swoje kapłańskie rekolekcje.Na takich rekolekcjach zawsze jest jakiś ksiądz, który je prowadzi, wygłasza kolejne konferencje. Tutaj księdza nie było. Włączyłem się w plan dnia kamedułów. I tyle. Ojcowie tamtejsi mówią: włącz się w rytm naszego dnia, módl się z nami, pracuj z nami, milcz z nami, a zobaczysz: Bóg będzie mówił do twojego serca. I tak też było. Genialne duchowe doświadczenie, przez pięć dni, przewróciło we mnie wszystko do góry nogami. Bóg mówi zawsze. Ale ze słuchaniem Boga u nas różnie, wiemy to dobrze. W bieniszewskim klasztorze nie ma telewizji, nie ma radia, nie ma internetu. Komórka wyłączona i do szuflady. Czy chcesz, czy nie, serce zaczyna słyszeć Boga, w tak namacalny sposób i tak mocny, że ciarki przechodzą po plecach.

Bieniszew to jedna z dwóch, obok krakowskich Bielan istniejących obecnie pustelni kamedulskich w Polsce. Została założona w XVII wieku, na niewielkim wzgórzu porośniętym lasami. W małych domkach, nazywanych eremami, mieszka kilkunastu mnichów. Żyją według jednej z najbardziej surowych reguł zakonnych. Mnisi zobowiązani są do zachowywania ścisłego milczenia i rezygnują ze spożywania mięsa. Niezwykle rzadko opuszczają również mury pustelni. Dzień w pustelni zaczyna się o 3.45 nad ranem, kiedy eremici schodzą się do kaplicy na pierwsze modlitwy. Na teren klasztoru tylko raz w roku – w obchodzony 8 września odpust Narodzenia NMP – mogą wejść kobiety.  Kameduli nie spożywają mięsa. Posiłki jadają indywidualnie, w swoich pustelniach. Razem wspólnie spotykają się na modlitwie, w Kościele, który stoi pośrodku całego klasztoru i jest jego sercem.

O godzinie 3.45 nad ranem rozlega się dzwon kościelny obwieszczający zakonnikom porę wstawania. Kwadrans później - o 4.00 - dzwon rozlega się po raz drugi. Tym razem wzywa on eremitów na wspólne modlitwy do kościelnego chóru. Odmawiamy Godzinę Czytań. Po pierwszej modlitwie zakonnicy rozchodzą się do swoich cel, by tam kontynuować czytanie duchowe tzw. lectio divina (studium Pisma Świętego). Idę i ja. O godzinie 5.45 ponownie odzywa się dzwon i zakonnicy schodzą do kościoła na jutrznię, po czym celebrowana jest Msza święta. Po jej zakończeniu odmawiana jest tercja - kolejna modlitwa brewiarzowa. Podczas modlitw w kościele kameduli nie używają organów ani żadnych innych instrumentów muzycznych. Swoje modlitwy nucą jedynie przeciągłymi głosami. Robi to wrażenie. Wypowiadają kwestie modlitw bardzo powoli i wyraźnie, bez pośpiechu. Sprawia to, że każde słowo trafia do twojego serce. I żadne nie upadnie na ziemię...

Po porannych modlitwach, między 7.00 a 8.00 zakonnicy spożywają śniadanie i mają czas wolny. Puk puk do drzwi celi. Brat zakonny przyniósł śniadanko. Otwieram drzwi, wręcza mi blaszaną menażkę z dwoma kromkami chleba. Do tego małe masełko i mini słoiczek dżemu. Jak to mówią: szału nie ma. No cóż, trzeba się umartwiać. O godzinie 8.00 zaczyna się praca fizyczna. Obowiązki są  podzielone: jeden mnich jest furtianem, inny ogrodnikiem, kucharzem, jeszcze inny dba o zaopatrzenie w klasztorze, zajmuje się praniem, przygotowaniem izb dla gości, wreszcie opiekuje się kościołem. Pracy nie brakuje. Zawsze znajdzie się robota. Idzie zima, trzeba pociąć i porąbać drzewo chociażby. Praca, wykonywana w milczeniu i skupieniu, trwa do 11.30. Według reguły ma to być przede wszystkim praca fizyczna. Dzień winien być tak zaplanowany, by czas dnia i nocy wydawał się krótki i niewystarczający i by zawsze pozostawało więcej rzeczy do zarobienia niż czasu na to przeznaczonego. Bezczynność jest bowiem jednym z głównych wrogów duszy.

Ponownie dzwon wzywa eremitów na modlitwy o 11.45. Rozpoczyna się seksta, a o 12.00 Anioł pański. Potem następuje czas wolny do godziny 14.00, w czasie którego mnisi spożywają obiad. O 14.00 dzwon klasztorny wzywa zakonników do kościoła na nonę, po niej różaniec. O 17.00 kolacja, po niej kolejne godzinne studium Pisma Świętego (lub czytanie duchowe) w swoich pustelniach. O 18.30 ostatni raz schodzimy się na wspólne modlitwy w kościele: najpierw nieszpory, potem litania loretańska, Anioł Pański i czytanie duchowe. Ostatnią modlitwą jest kompleta odmawiana w kościele, modlitwa za zmarłych. Po ich zakończeniu w milczeniu rozchodzimy się do swoich cel, aby oddać się indywidualnym modlitwom i przygotowaniu na spoczynek.


Kamedułów "stworzył" i podarował Kościołowi św. Romuald. Żył na przełomie X i XI wieku. To on połączył życie pustelnicze z życiem zakonnym. Najdoskonalszym uczniom pozwalał opuszczać mury klasztorne, osiadać w głębi lasu w osobnych domkach i tam pozostawać do śmierci. Tylko siedem razy na dobę mogli spotykać się w kościółku pod wezwaniem św. Antoniego Pustelnika na wspólne modlitwy, które rozpoczynały się o północy. Zachowywali oni ścisłe milczenie i post, a posiłki spożywali osobno, każdy w swoim domku. Chodzili boso i zapuszczali długie brody. Z czasem św. Romuald zmienił ich habity na białe na znak, że jak dzień jest jasny, tak i życie ich powinno być jasne. Za godło zakonu obrał dwa gołębie pijące z jednego kielicha, co miało symbolizować skojarzenie życia zakonnego z pustelniczym. Święty Romuald zmarł 19 czerwca 1027 roku w eremie Val de Castro. Miał wówczas 120 lat, a życie jego zakończyło się po stu latach pokuty za dwadzieścia lat młodości. Jego ciało przez dłuższy czas spoczywało u benedyktynów w Klasse. W 1466 roku, a więc 439 lat po śmierci św. Romualda znaleziono je całkowicie nienaruszone. W 1072 roku papież Aleksander II potwierdził zgromadzenie jako osobny zakon pod nazwą Kamedułów.

Tych rekolekcji nie zapomnę nigdy. Wspaniały czas. Wszystkim kapłanom polecam i zachęcam: znajdźcie czas, by kilka dni u ojców kamedułów spędzić, w ciszy i milczeniu pozwolić Bogu mówić do serca. "Między niebem a ziemią, między światłem a ciemnością, między wiarą a grzechem, leży tylko moje serce, leży tylko Bóg i moje serce". Tyle wystarczy. Resztę niosę głęboko w sobie i będę tym dzielił się z innymi przez długi czas. A oczy moje, Panie, niech patrzą na Twoją drogę. Inną nie pragnę kroczyć. Serce moje należy do Ciebie. Tam będzie bezpieczne...

 








4 komentarze:

  1. Zawsze byłem przekonany, że wegetarianizm sprzyja rozwojowi duchowemu. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. O, to musiały być trudne rekolekcje, trudniejsze chyba od ignacjańskich. Ksiądz jest odważny :)
    No i dobrze, że przyniosły dobry owoc - życzę dalszego wypływania na głębię

    OdpowiedzUsuń
  3. piękne świadectwo..
    wzruszyłam się..
    tak po prostu.. przez palce przeszły mi lata.. mój rozwój duchowy zawdzięczam osobą konsekrowanym.. jako jedyna w domu i w ogóle rodzinie wierzę.. bo dla mnie wiara to wyjątkowe źródło prawdy i sensu życia.. spotykam się z ludźmi, tak jak np członkowie mojej rodziny.. którzy mówią WIERZYMY.. ale gdzie ta wiara?
    Przydałyby mi się takie rekolekcje. Tylko czy odważyłabym się na taki krok? Wiem, że chociaż jestem blisko to ciągle daleko. Pewna grupa ludzi już mnie wykluczyła ze swojego towarzystwa, bo nie wytrzymali początku mojego zagłębienia. Mówienia o Nim, samej potrzeby JEGO. Dziwili się i przypinali etykietki. Nie przejęłam się tym. Choć w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że wiara jest wymagająca, że to ciągła praca nad sobą.

    OdpowiedzUsuń
  4. Stanisława10 grudnia, 2012

    Może mógłby Ksiądz do tego jakoś się odnieść ?

    http://wiadomosci.onet.pl/kraj/wprost-zakon-i-sidla-cenzury,1,5327197,wiadomosc.html

    Takie rzeczy w Polsce zniewolonej przez Tuska ? Się dzieją ?
    Zróbmy marsz protestacyjny o wolność mediów, niech zapłoną pochodnie !

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)