14 maja 2010

"Szczęsny" celibat


Nie wyobrażam sobie swojego życia w zakonnym kapłaństwie, bez celibatu. Wprawdzie czasami , jak to mawiał mój dziadek: „pompa ssie”, a ciało jak ciało reaguje (bo tak to wszystko Pan Bóg skonstruował), to jednak dzięki celibatowi „ofiara” staje się pełniejsza, a i na krzyżu łatwiej się wisi. „To jest ciało moje, które za was będzie wydane”… Czyż w tych słowach nie kryje się najgłębsza definicja celibatu?...

Celibat wybrałem świadomie i dobrowolnie. Nikt mnie do tego nie zmuszał. Chciałem zostać księdzem, oddać Panu wszystko, co najbardziej cenne, wartościowe, nie wyłączając daru płciowości, za który Najwyższemu jestem z serca wdzięczny. Bo to piękny dar. Teraz realizuję go w trochę inny sposób, niż małżonkowie. Nie podejmuję aktów seksualnych z ukochaną kobietą-małżonką. Nie biorę czynnego udziału w „akcie stwórczym” Boga, przekazując życie swojemu potomkowi. Nie przeszkadza mi to w byciu normalnym mężczyzną, wręcz przeciwnie – z biegiem czasu odkrywam coraz bardziej, jak przebogata jest nasza „męska natura”. Ile w nas, mężczyznach, tkwi gdzieś tam w środku wrażliwości, gotowości do poświęcenia, siły do walki, zdobywania w imię najwyższych wartości, tego, co słuszne i szlachetne…

Wiem też jedno, że mając żonę i dzieci u swojego boku, nie mógłbym angażować się w stu procentach w to wszystko, co teraz, jako ksiądz robię. Celibat nie jest dla mnie „wyborem bezżeństwa”. To definicja uproszczona. Celibat jest „dobrowolnym, opartym na łasce Bożej wyborem bezżeństwa ze względu na sprawy Królestwa Niebieskiego”. By tym „sprawom” z pasją się oddać i całkowicie poświęcić, rezygnuję (świadomy wszelkich możliwych konsekwencji) ze „sprawy” równie mającej swoje zakorzenienie w „Królestwie Niebieskim” czyli – małżeństwa. To nie jest łatwa decyzja. „Ale jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam”?... Zaś to, co w małżeństwie najcenniejsze, jak miłość cierpliwa, wierność, uczciwość i bycie ze sobą do końca, próbuję wcielać w życie jako kapłan. Różnie wychodzi (tak jak w małżeństwie), ale cel pozostaje ten sam – świętość, czyli głęboka jedność i przyjaźń z Tym, który „nas umacnia” i który „Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale życie wieczne miał”…

Do pastorów też się nie porównuję i błędem jest zestawianie (w dyskusji nad celibatem) posługi księdza katolickiego z posługą pastorów, bo to dwa różne światy. Wystarczy porównać ich obowiązki i posługę w perspektywie duszpasterskiej. Luter uciął wiele z tego, co w Kościele Rzymsko-Katolickim istnieje po dzień dzisiejszy, co też pozwala pastorom „działać na dwa fronty”. Choć znam wielu pastorów, którzy nam, katolickim księżom czasami zazdroszczą…

Że celibat „ciąży”… Czasami tak. Szczególnie, jeśli chodzi o sferę seksualną. Natura jest naturą. Ale o jednym mi Chrystus nieustannie przypomina: „Pamiętaj Rafale, Ja cię stworzyłem i Ja cię przy życiu podtrzymuję. A twoja natura pozostaje w moich stwórczych dłoniach. Dla Mnie, nie ma rzeczy niemożliwych”… Skoro tak, myślę sobie, to ten (nie)szczęsny celibat ma swój głęboki sens. I dla mnie osobiście, staje się on coraz bardziej „szczęsny”…

Jest jeszcze jedna ważna intuicja. Pragnę iść za Chrystusem. Próbuję Go naśladować, we wszystkim. A skoro we wszystkim, to także w wymiarze ludzkiej seksualności. Kiedy wypowiadam przy ołtarzu słowa: „„To jest ciało moje, które za was będzie wydane”… chce mi się płakać. Bo to jest tak bardzo prawdziwe. I Jego… I moje… W tych słowach kryje się najbardziej oczywista i jasna dla mnie definicja celibatu. Wcielana codziennie w życie, przez tysiące kapłanów na całym świecie. Dzięki Jego wspaniałomyślności i łasce…

5 komentarzy:

  1. Podziwiam, że ma Ksiądz odwagę tak otwarcie o tym pisać. Dla wielu kapłanów celibat i potrzeby ciała, to temat śliski, którego boją się jak ognia. Nic z resztą dziwnego- to trudne do zrozumienia. Świeccy zazwyczaj zaczynają rozumieć sens celibatu dopiero wtedy, gdy sami stają w punkcie, kiedy trzeba oddać Bogu absolutnie wszystko. Na przykład gdy kobieta wierząca zakocha się w rozwodniku i ma wybór- albo żyć w grzechu, albo zrezygnować z miłości i oddać ją Bogu (to taka sytuacja hipotetyczna). Dopiero gdy sami dojrzewamy do poświęceń, zaczyna nam świtać, że celibat jest darem. Wtedy przestajemy myśleć, że "tylu fajnych facetów się marnuje" i zaczynamy tych fajnych facetów doceniać.

    Ładnie to Ksiądz opisał. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że zawarł Ksiądz w tej notce wszystko to co najważniejsze a jednocześnie pokazał wyjątkowy dar celibatu. A najważniejsze, że Pan pomaga zwłaszcza w tych trudnych ludzkich momentach. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy14 maja, 2010

    Pewnie na temat, ale cieszę się że znalazłem Księdza blog w internecie.
    A byłem pewny że teksty znajdują się tylko na Frondzie.
    Pozdrawiam
    Kornuta

    Ps. Za trzy tygodnie wracam do Kraju, Domu, Rodziny na stałe :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czasami zaglądam na ten blog. Nie będę oddosobniona w ocenie i powiem, że bardzo ciekawie ksiądz pisze ;). Pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  5. "Jeśli ktoś bowiem nie umie stanąć na czele własnego domu, jakżeż będzie się troszczył o Kościół Boży?" (1 Tm 3,1-5)." oraz
    "Diakoni niech będą mężami jednej żony, rządzący dobrze dziećmi i własnymi domami". (1 Tm 3,12) i na koniec:

    "Duch zaś otwarcie mówi, że w czasach ostatnich niektórzy odpadną od wiary, skłaniając się ku duchom zwodniczym i ku naukom demonów. (Stanie się to) przez takich, którzy obłudnie kłamią, mają własne sumienie napiętnowane, zabraniają oni wchodzić w związki małżeńskie..". (1 Tym 4, 1-3)!"

    Bez żartów! Mamy tę samą Biblię!
    "jednak dzięki celibatowi „ofiara” staje się pełniejsza, a i na krzyżu łatwiej się wisi." Gdzie to znalazłeś w Biblii???

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)