15 czerwca 2010
Odmitologizować "miłość" (1)
Mity przeróżne na temat miłości ożywają co rusz, jak grzyby po deszczu. Obecność mitu w naszej kulturze tętni podskórnym życiem a pokolenie instant mitologią fascynuje się nader intensywnie. Nie chodzi tu oczywiście o klimaty rozpalonego Olimpu, którymi fascynuje kolejne pokolenia mitologia grecka, czy jakakolwiek inna. Nie chodzi też nam o mit jako mit - czyli opowieści opisujące historie bogów, demonów, legendarnych bohaterów. Energia mitotwórcza, o której pisał swego czasu Leszek Kołakowski, wchodzi w etap wirtualizacji rzeczywistości. Mity krążące w pokoleniu instant nie podejmują próby wyjaśniania rzeczywistości, czy też wnikania w tajemnice świata i człowieczeństwa. Odarte z sacrum i tajemnicy mity (także na temat miłości) przepotwarzają się w fikcyjne i odrealnione wizje rzeczywistości, które próbuje się przenieść na poziom życia realnego. Mitologia serwowana pokoleniu instant z różnych źródeł (telewizja, internet, prasa, kino, teatr (niestety), reklama) zdaje się być bardziej perfidna, niż fascynująca. Szczególnie wtedy, kiedy wkracza na tereny antropologii.
Wirtualna mitologizacja miłości...
Kultura typu instant znosi granice między fikcją a rzeczywistością, między przeszłością, teraźniejszością a przyszłością, unieważnia estetyczne standardy, miesza style i nie liczy się z hierarchią wielu dotychczczas uznawanych kanonów estetyki i wartości. Pokolenie instant otrzymuje rzeczywistość poszatkowaną na kawałki, z której nie można ułożyć logicznej całości. Zdarzenia komiczne, dramatyczne, fikcyjne, realistyczne otrzymują „osobowość wirtualną”. Uczestniczyć zaczynamy w fikcyjnym świecie, który ma cechy realnej rzeczywistości. Dzieje się to mniej więcej w następujący sposób: życie wchodzi w fazę konsumowania, konsumowanie w znaczenie, znaczenie w fantazję, fantazja w rzeczywistość, ta zaś z kolei w rzeczywistość wirtualną, a zamykając krąg z powrotem, przetwarza rzeczywistość wirtualną na "prawdziwe" życie. W ten sposób rodzi się "wirtualny mit", także natury pseudo-antropologicznej. Nieliczni mają świadomość tego procesu. Pokolenie instant nie ma czasu i chęci na odmitologizowanie tego, co przeszło proces wirtualizacji. No i mamy problem. Przede wszystkim z tym, co określamy "miłością".
Spróbujemy zatem na spokojnie przyjrzeć się relacji zachodzącej pomiędzy miłością a seksualnością. To jeden z aspektów odmitologizowania "miłości". Tym bardziej, że właśnie w tej kwestii - człowiek może nieziemsko się pogubić i paść ofiarą przeróżnych mitów, związanych z "miłością". Pokoleniu instant brakuje cierpliwości - a bez niej miłość nie jest możliwa. Podobnie rzecz ma się z naszą seksualnością. Często młodzi mówią: "Proszę księdza, ale co w tym złego? My się kochamy... A w miłości seks jest podstawą. Zresztą wszyscy to robią... Seks jest dla ludzi"...
Mit pierwszy. My się "kochamy"...
Magda słyszała to wielokrotnie. "Kocham cię dzióbku" mówił jej chłopak tysiąc razy dziennie. Do ucha, sms-em, na GG. Teraz siedzi przede mną dziewczyna, cała roztrzęsiona i gotowa zalać mi łzami połowę pokoju. Kończy w tym roku 23 lata. Pyta się, wycierając nos w chusteczkę - " I co, to wszystko ma sie teraz tak po prostu skończyć"? Jeszcze do jej nie dociera, że to, co łączyło ich czasy ostatnimi niekoniecznie było miłością. Słowa "kocham cię" wybrzmiewają na naszej planecie dzień i noc. W kinie, na molo, w parkach, na uczelni, w łóżku - wszędzie, gdzie się da. Zakochujemy się często, szybko i bez zastanowienia. In Bynajmniej tak nam się wydaje. I choć zauroczenie nie jest miłością w żadnym calu, to jednak może stać się początkiem wielkiej przygody, którą w naszej rozpędzonej kulturze zwykło sie określać (najzupełniej bezpodstawnie) właśnie miłością. Co zrobić, kiedy hormony zaczynają szaleć, w głowie się kręci, o niczym innym nie daje się myśleć - wszędzie jest on albo ona i nie da rady, by mogło być inaczej?
"Zakochanie się" polega na przeżyciu niezwykle intensywnego zauroczenia emocjonalnego drugą osobą. Niestety - pokolenie instant zdaje się być pokoleniem rozdygotanych i mocno nieuporządkowanych emocji. Toteż rzadko kiedy udaje się owo zauroczenie przeżywać w sposób rozsądny, nie wyrządzając krzywdy ani sobie samemu, ani osobie, w której jest się zakochanym. Kiedy zauroczeni sobą młodzi ludzie mówią mi "proszę księdza: my się kochamy" od razu włącza mi się alarm, który zwykłem określać "lądowaniem awaryjnym". Myślę sobie "czas sprowadzić ich na ziemię, silniki są przegrzane a i paliwo za chwilę się skończy". Temperatura emocji w zauroczeniu może wzrosnąć do granic możliwości, co też najczęściej kończy się katastrofą. Młodzi już nie tylko szybują na najwyższych poziomach emocjonalnej (i nade wszystko bezrefleksyjnej) wysokości swojego "esse" (istnienia) ale też wlatują w przestrzeń niebezpieczną tzn. tam, gdzie jeszcze ich nie powinno być. Możemy dzisiaj wysłać na Marsa porządny statek kosmiczny, ale nikogo nie trzeba zbytnio przekonywać, że jest to idea totalnie bezsensowna. Mówiąc krótko: nie jesteśmy na to jeszcze gotowi. I trzeba zadowolić się dotknięciem księżyca. Magdzie i Tomkowi zachciało się jednak Marsa. Ale o tym nieco później.
Powróćmy do zauroczenia i kolejnych jego konsekwencji. Z czasem bowiem wychodzi na jaw to drugie i bolesne oblicze zakochania się. Dziewczyna i chłopak odkrywają nagle, że emocjonalne zauroczenie nie oznacza li tylko wzruszeń, uniesień i godzin niczym niezmąconego szczęścia. Pojawiają się pierwsze nieporozumienia i rozczarowania, pretensje, kłótnie, emocjonalne zranienia, konflikt interesów, łzy i groźby rozstania. Czar pryska, powoli wyłania się coś realnego, prawdziwego do bólu. Miłość to nie tylko bycie ze sobą. Spacery, kino, dyskoteka, pocałunki, czułe spojrzenia i gesty - ok. ale co więcej?... No właśnie. Prawdziwa miłość jest nade wszystko znoszeniem siebie nawzajem, w cierpliwości i z głębokim szacunkiem. Bez zawłaszczanie dla siebie drugiej osoby, bez egoistycznych zabaw i manipulacji psychiką, wymiarem duchowym, ciałem...
(cdn)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Pamiętam, jak z obecną już żonką byliśmy na kursie przedmałżeńskim (nie poradnictwie rodzinnym). Obydwoje wierzący, rozumiejący wiarę, znający naukę Kościoła - i wokół nas sporo par, które w sposób oczywisty pojawiły się tam chyba tylko dlatego, że musiały, żeby ślub w kościele (tylko po co? chyba dla rodziców, dziadków tylko...) mieć. Nawet to było widać po "dzień dobry/do widzenia". "Szczęść Boże" ze 2 osoby powiedziały może. I prowadzący pięknie mówił o tym, jaka jest droga do miłości - poznanie, zauroczenie, uczenie się siebie, dojście do wniosku że to miłość, gotowość dawania siebie dla drugiego. Nie wiem, ale mam wrażenie, że wiele z tych osób słyszało to po raz pierwszy, a niektórzy chyba zaczynali się zastanawiać - czy między tą osobą a jego partnerem w ogóle jest miłość. Co nie przeszkodziło jednemu z obecnych... zasnąć i pochrapywać.
OdpowiedzUsuńUwaga techniczna na marginesie - dodając komentarz do poprzedniej notki (była 10:28), pojawił się on z godziną... 1:28 :)
Problem polega na tym, że coraz rzadziej my, młodzi uczymy się miłości od naszych rodziców, a coraz częściej z komedii romantycznych i tym podobnych tworów. A tam, jak wiadomo, nie ma nic o tym, że miłość, to nie tylko zauroczenie i emocje, ale też akt woli i praca nad nieporozumieniami i kryzysami. Takie nieromantyczna proza życia- wspólne wnoszenie zakupów na trzecie piętro, wspólna modlitwa i rozmowy na temat trudności- nie wygląda ładnie na ekranie, nie sprzedaje się... Fajnie, że podjął Ksiądz tak ważny temat. Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy i pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńzastanawiam się bardziej nad faktem zakochania. Seks nie jest podstawą miłości. Jest zjednoczeniem, uzupełnieniem. A nie podstawą. Jeśli ktoś nie rozumie, nie powinien się ranić. Kiedy jednak seks nie jest źródłem tylko przyjemności, a jest uzupełnieniem, jest częścią, składową. Tak jak wyrozumiałość, opieka, troska, zrozumienie, ale i umiejętność rozmowy. Zaciśnięcia zębów. Spoglądania na drugą osobę nie tylko przez pryzmat wyglądu, atrakcyjności, zalet, ale i tych wad, gorszych momentów, potknięć. Spoglądanie na relację jako wybór - nie tylko wtedy, kiedy jest dobrze. Kto tego nie rozumie nie pojmie istoty seksu, czy miłości. W tym kontekście zakochanie potrafi być smutne. Ale kiedy ktoś widzi to, zmienia się, akceptuje to, czego nie może zmienić i walczy dla siebie o zmiany tego, co konieczne, nie boi się mówić nawet gorzkiej prawdy - wtedy miłość się wzbogaca. Jest szczera, jest prawdziwa.
OdpowiedzUsuńCo nie zmienia faktu, że uważam, że przy tym nie trzeba małżeństwa. Oczywiście, jest to piękne. Tylko że jeśli wierzę w Boga, to zapraszam go do życia zawsze. Tak sądzę. Nawet wtedy, kiedy popełniam błąd (?) po prostu wierzę, że nawet jeśli Bóg uważa moje zachowanie za złe to wie, że chcę by był ze mną, zapraszam go do tego. Nie wiem tylko, czy potrzebuję do tego oficjalnej przysięgi. Ale to już inny temat :)
mimo wszystko podoba mi się to co ksiądz pisze. Myślę, że mimo pewnych niezgodności w myśleniu wszystko opiera się wciąż na psychologii. I z tego wynikają pewne granice, których nie powinno się przekraczać.
W dzisiejszym świecie bardzo trudno pokazać prawdziwą miłość,bo to obciach, bo to takie skrajne, kościelne, katolickie... i wogóle niepasujące do postępu technologicznego, wylewajacego sie z mediów modelu pseudorodziny i pseudomiłości z romantycznych komedii polskich twórców....który ma nas wszystkich doprowadzic do pełni dobrobytu i szczęścia,....
OdpowiedzUsuńTrudno pokazać dziecku prawdziwa miłość gdy brud moralny wylewa sie zewsząd....Przykładu trzeba i to my mamy być przykładem, modelem..Trzeba być silnym i nieugiętym w przekonaniu iż bez Boga nie ma prawdziwej, jedynej miłości.Tylko w Nim mozna bezgranicznie kochać i wybaczać, być na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie....
I ślubuje ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cie nie opuszczę az do śmierci....
Jakie to teraz wyśmiewane a jakież piękne...Prawdziwe nie plastikowe...
Mnie dosięgnęła taka milosc 20 lat temu.....Dziekuje Ci Panie
Wszystko mogę w TYM ktory mnie umacnia!!!
B.