18 czerwca 2010

Odmitologizować "miłość" (2)

Mit drugi. W miłości seks jest podstawą...

"Nie kupuje się kota w worku" mówią mi czasami moi uczniowie. Wiadomo o co chodzi. "Jeśli mamy być ze sobą - to trzeba wszystko sprawdzić". Myślę sobie wtedy: "a gdzie zaufanie"? Kiedy chcemy coś sprawdzić, albo kogoś? Kiedy mamy wątpliwości. Gdy nie jesteśmy do końca czegoś pewni. Sama wątpliwość nie jest niczym złym. Ale wątpliwość neurotyczna już tak. Argument z kotem i workiem demaskuje nasz lęk przed odpowiedzialnością za "bycie ze sobą". Zaś słowo "kupuję" sprowadza relację międzyosobową do bezdusznego kryterium rynku i jego praw. Jeżeli miłość zamkniemy w przestrzeni konsumpcji czy podaży i popytu będziemy obawiać się wszystkiego. Neurotyczne wątpliwości, paniczny strach, przedmiotowe traktowanie osoby, którą kocham nie sprzyjają dojrzewaniu do prawdziwej miłości. Pokoleniu instant wmawia się często w wirtualnym świecie, że seks jest równie oczywisty i potrzebny do funkcjonowania na co dzień jak oddychanie, odżywianie albo noszenie ciepłych kalesonów w zimę. Nieważne ile masz lat - 14, 16, 20, 24. "Miłość" domaga się seksu, bez niego "miłość" jest równie jałowa jak gleba pozbawiona wody. Jeszcze jeden mit. Jeszcze jedna metoda ogłupiania i wykrzywienia ludzi młodych, często zupełnie niegotowych na podjęcie czegoś, co wiąże się z poniesieniem konkretnych konsekwencji.

"Im bardziej niedojrzały i nieszczęśliwy jest człowiek, im bardziej cierpi na skutek zaburzonych więzi rodzinnych i rówieśniczych, im więcej przeżywa trudności psychicznych czy dręczących go problemów, im bardziej brakuje mu w życiu radości i miłości - tym bardziej atrakcyjna wydawać mu się będzie seksualność i tym częściej traktował będzie zachowanie seksualne jako sposób na odreagowanie napięć i w nich będzie szukał szczęścia" - zauważa psycholog, ks. dr Marek Dziewiecki. Doskonała charakterystyka wielu młodych ludzi z pokolenia instant.

Ze wszystkich zachowań, do jakich zdolny jest człowiek, współżycie seksualne jest zachowaniem najbardziej intymnym i powodującym najbardziej poważne i długotrwałe konsekwencje. Właśnie dlatego jest ono zachowaniem odpowiedzialnym jedynie w kontekście tej najbardziej niezwykłej i nieodwołalnej miłości, jaką jest miłość wierna, wyłączna i płodna, czyli miłość małżeńska. I nawet w miłości małżeńskiej seks nie jest podstawą. Jako ksiądz, wnikający głęboko (podczas spowiedzi czy prywatnych rozmów) w sumienia i historie wielu małżonków, stwierdzam to całkowicie świadomie i z absolutną pewnością.

Mit trzeci. Wszyscy to robią...


Kilka miesięcy temu dał mi Bóg szansę uczestniczenia w przepięknej uroczystości. Paweł i Marta zawierali sakramentalny związek małżeński. On absolwent uczelni medycznej, ona jeszcze studentka. Zakochani w sobie po uszy, ale też głęboko religijni (i w tym wszystkim jak najbardziej normalni). Najpierw poruszająca uroczystość w kościele, potem przyjęcie weselne. Około północy żegnam się z nimi i dziękuję za wszystko a oni nagle proszą mnie, bym im pobłogosławił. "Nie ma sprawy - odpowiadam - zawsze to robię, na pożegnanie"... a oni odpowiadają: "Proszę księdza, ale nam chodzi o takie błogosławieństwo specjalne... No wie ksiądz, my będziemy się ze sobą kochać... Po raz pierwszy"... Patrzyłem się na nich i... Szczerze? Wzruszyłem się. Byli ze sobą wiele lat i wytrzymali. Postawili na czystość. Na czystą miłość. A teraz, kiedy Bóg położył na ich związku, na ich relacji "swoją łapę" (zwrot jednego z moich uczniów) są gotowi na pełnię miłości. Całym sobą...

To nie prawda, że wszyscy uprawiają seks przedmałżeński. Znam wiele par i osób, które podejmują dojrzałą decyzję na życie w czystości, cierpliwie czekają, choć łatwe to nie jest. Oczywiście najczęściej są to osoby głęboko wierzące. Zaangażowane w miłość na poziomie trzech sfer: somatycznej (ciało), psychicznej (psychika-dusza) i duchowej (życie duchowe). Pozwalają Panu Bogu wejść w swoje przeżycia, doświadczenia, emocje... Ale nade wszystko korzystają odpowiedzialnie z tego, co zwykliśmy określać terminem "natura". Natura człowieka zaś jest "naturą rozumną". Człowiek jest osobą rozumną, zdolną kontrolować siebie także w jakże intymnej sferze własnej seksualności. Tym się różnimy od zwierząt, owadów i innych stworzeń... Szympans nie musi zapraszać szympansicy do kina, czy restauracji na wykwintnie przygotowaną kolację. Kot nie śni po nocach o kocicy i nie musi kombinować jak by tu ją poderwać i przeżyć z nią całe swoje kocie życie. Kotom wystarcza przysłowiowy marzec. Nam ludziom już nie... Jesteśmy osobą rozumną i seksualną przez cały rok... Potrafimy kochać... Osobę, jej charakter, sposób bycia, jej ciało. Kochać miłością wewnętrznie zintegrowaną, dojrzałą, wewnętrznie pełną.

Karol Wojtyła w swoim niezwykłym dziele "Miłość i odpowiedzialność" (polecam lekturę) zauważa: "Miłość prawdziwa, miłość wewnętrznie pełna, to ta, w której wybieramy osobę dla niej samej, a więc ta, w której mężczyzna wybiera kobietę, a kobieta mężczyznę nie tylko jako "partnera" życia seksualnego, ale jako osobę, której chce oddać życie. Wibrujące w przeżyciach zmysłowych i uczuciowych wartości seksualne towarzyszą tej decyzji, przyczyniają się do jej psychologicznej wyrazistości, ale nie stanowią o jej głębi. Sam "rdzeń" wyboru osoby musi być osobowy, a nie tylko seksualny. Życie sprawdzi wartość wyboru oraz wartość i prawdziwą wielkość miłości".

Jeszcze raz to podkreślę: prawdą jest, że nie wszyscy uprawiają seks przedmałżeński. I że nie wszyscy żyją w tzw. "czystości przedmałżeńskiej". Pokolenie instant w tej sprawie jest mocno podzielone. Ostatecznie wybór należy do konkretnego człowieka. Ważne jednak - by decyzja była przemyślana, dojrzała i... przemodlona. Na tym też polega proces odmitologizowania "miłości". Niech "miłość" będzie miłością. Miłością zdolną także do ofiary. W końcu w miłości chodzi przede wszystkim o "oddanie życia" a nie li tylko ciała...

(cdn)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)