Kościół
potrzebuje oczyszczenia. I żadne to odkrycie - tak było przez dwa
tysiące lat i będzie. Histeria i lamenty (urządzane na nośnym temacie
"pedofilii") podnieca demos (czyli "lud"). Choć przez chwilę wielu w
polskim społeczeństwie może poczuć ulgę: "oni też są umoczeni...".
Mechanizm usprawiedliwienia siebie i swojej moralnej zgnilizny jest
niemal ekstatyczną chwilą w podświadomości setek skarłowaciałych duchowo i moralnie obywateli.
Triumfują szczególnie te owce, które już dawno odłączyły się od stada.
Media głównego nurtu zacierają ręce. Słupki oglądalności rosną, rząd też
śpi spokojnie. Tylko ci sami ludzie, "walczący" z pedofilią, promują
często i reklamują namiętnie - styl rozwiązłości i totalnego erotycznego
rozpasania. Kościół, który jako ostatni - pozostaje bastionem
uporządkowanych wartości z wyższej półki. Podtrzymuje główne tezy
antropologii chrześcijańskiej, wyrosłej na Ewangelii i przez to staje
się celem ogromnych ataków ze strony wilków, którzy w owczej skórce,
hodują kolejne pokolenia pedofilów i zboczeńców różnej maści.
/Według ostatniego raportu rządowego w Stanach Zjednoczonych w 2011 r.
ujawniono 61.472 przestępstwa seksualne przeciw dzieciom. W tym samym
roku liczba doniesień do władz Kościoła dotyczących przestępstw
seksualnych dokonanych przez osoby duchowne na nieletnich wyniosła 21, z
czego tylko (aż) 7 uznano za wiarygodne. Zakładając negatywną wersję,
że wszystkie 21 przypadków znajdzie potwierdzenie winy w toku
postępowania, wówczas można łatwo wyliczyć, iż na blisko 3000 przypadków
pedofilii w USA przypada 1 osoba duchowna, a więc 0,034 %. Wniosek? Sami wywnioskujcie.
Podobna sytuacja jest w innych zachodnich krajach. Słyszeliście o tym u
Lisa albo w TVN? Nie usłyszycie. Bo też wilkom zależy na tym, byście nie
słyszeli. Z czym ma ci się kojarzyć Kościół? Z wylęgarnią zboczeńców, z
hodowlą obleśnych klechów, którzy polują na twoje dziecko. A
zastanawiałeś się skąd biorą się pedofile? Zapytaj się pierwszego,
lepszego psychologa, to ci odpowie. Z kultury, która nota bene) już
dawno przestała być kulturą. Z codziennego promowania pornografii,
rozwiązłego stylu życia, z erotyzmu, którym kipi wszystko, co można
zobaczyć w telewizji, internecie i na ulicznych reklamach. Setki Polaków
i dziennikarzy-hipokrytów, liżących się i śliniących na widok nagich
lasek w internecie i telewizji, bawi się w "bulwersy" na temat jednego,
czy drugiego księdza, który coś powiedział na temat pedofilii, źle lub
mało poprawnie. Powiedział no i co? Bulwers ogromny, a potem wracają do
swoich wygaszonych pokoików i wchodzą w wyuzdany wirtualny świat
erotyki. Uspokojeni. Usprawiedliwieni... "Pedofilskie eldorado" modne wśród dziennikarskiej gawiedzi odnosi
niebywały sukces tylko wtedy, gdy jego głównym bohaterem zostaje facet w koloratce. Bo to uspokaja, szczególnie to schorowane sumienie, opętane diabelską żądzą pławienia się w swoich grzechach.
Oczywiście, że
pedofilia (obojętnie w jakim wykonaniu, czy to będzie nauczyciel, wujek,
lekarz, czy ksiądz...) jest potępienia godna i nie do przyjęcia. Jestem wdzięczny Benedyktowi XVI, Franciszkowi i wielu pasterzom za wprowadzenie polityki "zero tolerancji" dla pedofilii w Kościele (i w ogóle). Nie ukrywam, że bolesne są fakty głupiego zachowania wielu przełożonych, którzy nie zareagowali właściwie wobec księży-pedofilów. Powinni ponieść za to konsekwencje. I poniosą, także przed Bogiem. Dalej też będę konsekwentnie upierał się przy tezie: że Kościół Rzymskokatolicki jest jedyną na świecie instytucją, która rozpoczęła solidną akcję w walce z przypadkami pedofilii. Mea culpa - wybrzmiewa co rusz, są dokumenty i wreszcie wiele konkretnych decyzji personalnych, umożliwiających przewód sądowy. To są fakty niepowtarzalne.
Ale mi
w dni ostatnie chodzą po głowie dwa pytania: skąd się bierze ta
prostacka naiwność wielu Polaków, którzy dają się ponieść nasiąkniętej
hipokryzją pseudo-trosce dziennikarzy o oczyszczenie Kościoła
(dziennikarzy, którzy mają tyle wspólnego z Kościołem, co ja z
buddyzmem) i drugie pytanie: dlaczego ciągle pedofile w koloratkach, a
nic o gejach, nauczycielach i innych, których jest o wiele więcej, niż
księży. Po części znam odpowiedź. Martwi mnie tylko to, że te ostatnie
miesiące wielkiej ofensywy dziennikarskiej i odbiór ich wilczego
dyskursu - odsłania coś, co przeraża najbardziej - głupotę i całkowity
brak refleksji u wielu Polaków, którzy są ochrzczeni. Dajemy się ogłupić. Cóż - chyba tak ma właśnie być. Niestety...
Wszystkim, którzy maja odwagę używać regularnie swojego mózgu -
dziękuję. Nie dajmy się zwariować. Oczyszczenie Kościoła zaczyna się
każdego dnia - w nas, a nie na biurkach kurii, czy w Watykanie. To my -
razem ze świętymi tworzymy ten Kościół. Złu mówmy nie. Dobrem je
zwyciężajmy. Ale też nie zapominajmy, że jest tak, jak mówił Jezus:
"świat was nienawidzi". I świat was będzie wykańczał. Także fałszywą
troską i całkowitym marginalizowaniem. Łaską jesteśmy zbawieni. I niech
łaska nas oczyszcza...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
To, co ksiądz napisał to prawda i wiem, że czuje ksiądz wielką niesprawiedliwość wynikającą z nagonki medialnej przeciwko księżom. "Pedofil w koloratce" to temat na medialną wrzawę i możliwość ośmieszenia i pogrążania duchownych. Ja mam tylko taką refleksję, że często słyszę słowa księży( prawie wykrzyczane z ambon kościelnych) potępiające lud za swoje grzechy, za występki, niegodziwość itd. a w obliczu oskarżeń, w momencie pomówień duchownych słyszę Waszych reprezentantów, którzy odmawiają odpowiedzi, nabierają wody w usta lub za wszelką cenę odrzucają zarzuty popełnienia grzechu przez współbraci. To tak, jakby duchowni stawiali się wyżej ponad wszystkich innych ludzi, jakby Was nie imał się trud walki z grzechem. Publicznie głosicie głośno Ewangelię, a tak trudno w pokorze, ale z odwagą mówicie publicznie o tragediach, ofiarach a czasem też krzywdach, do których mogliście się przyczynić - nawet nieświadomie. Chciałabym usłyszeć, że chcecie uczciwie wyjaśnić wszelkie zarzuty , że nie pomniejszacie krzywdy ofiary ani nie zabieracie możliwości obrony oskarżonemu. Właśnie w takich sytuacjach - zagrożenia brakuje mi Waszej szlachetności, odwagi, męskości i prawdziwości. Właśnie wtedy, kiedy musicie walczyć o to kim jesteście naprawdę, jakimi wartościami żyjecie, kiedy macie okazję bycia naszymi pasterzami - często spalacie się. A przecież nimi jesteście, prawda? Temat, który ksiądz podjął jest szalenie trudny. Ja, wcielam się w ten "ciemny" lud i masy, które słuchają codziennie radia i chodzą co niedzielę do kościoła. Życie Ewangelią nie jest proste, prawo kościelne nie jest wygodne i mi "ciemnej" jest bardzo trudno kroczyć za Chrystusem przez życie. Proszę się nie dziwić, że księża, którzy bardzo często nie znają trudu zwykłego człowieka a tylko nawołują do tego, co jest słuszne, co musimy albo czego nam nie wolną są i będą rozliczani z tego, jaki tryb życia prowadzą, czy to co głoszą innym- sami wprowadzają we własne życie. Ta głupota i brak refleksji u ludzi to pokłosie pracy wielu księży, którzy przez wiele lat niegodziwie pełniących swoją życiową służbę. Nie znam parafii, w której nie opowiada się o księżach obecnych lub byłych ze "słabościami". To przykre, ale prawdziwe. Obecna sytuacja wygląda trochę to trochę tak, jakby chciano się odegrać właśnie za tych, którzy upokarzali z ambony a sami święci nie byli.
OdpowiedzUsuńDziekuje za ten tekst!
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judyta
czyż nie trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć: to jest złe. CI księża dopuścili się grzechu najgorszego z możliwych. W kościele pedofilia jest! Po co ta płaska demagogia?????
OdpowiedzUsuń