13 stycznia 2011

"Spokojnie dziecko. Ty nie rozumiesz"...

Trzymam w ręku książkę "Smutek" C. S. Lewisa. Napisał ją po śmierci ukochanej żony, Joy Gresham. Pierwsze słowa książki brzmią następująco:

"Nikt mi nigdy nie mówił, że smutek wywołuje podobne reakcje jak strach. Nie boję się, ale moje doznania są takie, jakby mnie strach ogarnął. Czuję ściskanie w żołądku, nie mogę sobie znaleźć miejsca, ziewam. I ciągle dławię w sobie łzy.
Kiedy indziej znów czuję się jak po lekkim przepiciu lub wstrząsie. Niewidzialna zasłona odgradza mnie od świata. Z trudem rozumiem, co ktoś do mnie mówi. Lub raczej ciężko mi chcieć to zrozumieć. Takie to nieciekawe. A jednak pragnę mieć wokół siebie ludzi. Boję się chwil, kiedy dom jest pusty. Gdyby tylko chcieli rozmawiać ze sobą, nie ze mną"... (C.S. Lewis)
Pamiętam jak patrzyłem się na mojego ojca, leżącego w trumnie... Jak powtarzałem sobie po cichu: "Ty nie masz prawa tam leżeć"... Potem wracałem do domu... A dom był pusty... Mogło by wejść do niego tysiąc ludzi, a i tak byłby pusty dalej...

Wracam z pogrzebu ojca. Rzucam na wieszak sutannę. Wydaje mi się, że waży tony. Przed snem próbuję się modlić. Próbuję... Wiem, że mi nie wyjdzie. Ktoś zatrzasnął drzwi. Wiem, że On jest za nimi, że wystarczy nacisnąc klamkę... Nie mam sił. Czuję strach, gniew, niemoc. Mam pretensje... "Ty teraz masz mojego ojca przy sobie, a ja"?....

Tego wieczoru zasnę bez pochwalnych hymnów na cześć Stwórcy. Jak się okaże wkrótce, nie będzie miał Najwyższy o to pretensji... Pozostał za drzwiami, a ja wiem dzisiaj, że dobrze zrobił, dobrze, że ich wtedy nie otworzył... Zasypiałem z cholernie prawdziwym do bólu pytaniem na ustach... Pytaniem: "Co dalej"...

Kiedy stawiam Bogu te pytania, nie otrzymuję odpowiedzi. Lecz to dość szczególny brak odpowiedzi. Już nie zamknięte drzwi. Raczej milczące, z pewnością nie pozbawione współczucia spojrzenie. Tak jakby On nie potrząsał głową w odmowie, lecz uchylał pytanie. Jakby mówił: "Spokojnie dziecko. Ty nie rozumiesz"... (C. S. Lewis)
 Nie rozumiem po dzień dzisiejszy.
 Ale też wiem, że nie wszystko trzeba rozumieć...
 Wystarczy przyjąć...
 Wtedy drzwi otwierają się same...

32 komentarze:

  1. najtrudniej jest zrozumieć to, że nie da się wszystkiego zrozumieć... wówczas pojawia się wiara, gdy jest... gdy jej nie ma pojawia się bunt... ech... zycie

    OdpowiedzUsuń
  2. Marcin Mielewczyk13 stycznia, 2011

    "Pozwól mi przyjąć od Ciebie co masz dla mnie..."

    OdpowiedzUsuń
  3. Czasami mam wrażenie, że Pan pozwala, byśmy się buntowali, wściekali, bo czegoś nie rozumiemy. Za to Go cenię, że spokojnie czeka aż się wyzłoszczę, a potem spokojnie przyjdę z Nim pogadać...

    OdpowiedzUsuń
  4. I ja podobnie jak Ksiądz ufam, że kiedyś wszystko stanie się jasne. O to się modlę, by było mi dane zrozumieć i poznać dlaczego. Ufam, że wówczas to co niezrozumiałe, bolesne i trudne stanie się jasne, wtedy zrozumiem - kiedyś w Jego ramionach - poza czasem zrozumiem Jego miłość bez końca...

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. ufam że mi wytłumaczysz gdy mi zamkniesz oczy...

    OdpowiedzUsuń
  6. Staram się przygotowywać psychicznie na odejście moich bliskich, na swoje odejście... ale jestem przekonana, że i we mnie zrodzi się nieutulony żal, że zapytam "dlaczego"...

    OdpowiedzUsuń
  7. Tam gdzie nie da się zrozumieć jest w szczególności miejsce na naszą wiarę... :)

    OdpowiedzUsuń
  8. dziękuję!
    bardzo dziękuję ... .

    OdpowiedzUsuń
  9. Na wiarę jest miejsce w doczesności.. co wtedy gdy, gdy nasze życie dotyka wieczności i wiara zostaje poddana próbie??? Wiara buduje na rozumie co wtedy gdy rozum nie rozumie i wiara nie ma na się na czym oprzeć?? Wtedy trzeba walić jak w dym do Jezusa, nie ma innej drogi - tego doświadczyłam i nikt mi nie powie że jest inaczej. Gdy mi z bólu rozdzierało wnętrzności , trzymałam się wiary lecz miałam wrażenie że tonę w smutku . Wtedy Jezus stał się moją Mocą, moim życiem - zaczęłam żyć Jego Słowem - moje życie nabrało smaku...
    Bądź Jezu uwielbiony!!

    OdpowiedzUsuń
  10. Czytałem Stary i Nowy Testanent. Bóg opisywany w jednym i drugim to nie ten sam bohater.
    Ten Starotestamentowy przypomina Marsa albo Jowisza.
    Został wykreowany i opisany przez Mojżesza, być może na polityczne zapotrzebowanie historycznej chwili.
    Izraelowi był potrzebny potężny i wszechmogący Bóg, ale czy to On ukazał się Mojżeszowi. Chrystus porozumiewał się z Ojcem poprzez swoje wnętrze. Natychmiast rozpoznał na pustyni Szatana. Czy był do tego zdolny Mojżesz kuszony darami dla swojego ludu ?
    Wnioskuję,że to nie ten sam Bóg łaczy oba Testamenty. Ojcem Jezusa jest Bóg Miłości a nie satrapa, sadysta,jaki poniewierał ludem Izraela.
    Ta manipulacja przypomina Mahometa, który jak księgowy napisał Koran a Mojżesz pięcioksiąg.
    Czy nie z tej pomyłki wzięły się plagi niszczące naszą cywilizację. Dlaczego Żydzi nie chcą ekumenizmu w imię Boga Miłości?

    OdpowiedzUsuń
  11. Obiecuję modlitwę!

    OdpowiedzUsuń
  12. Ola pisze...

    ..żegnałam w życiu fizycznie, ale i duchowo bardzo bliskich mi ludzi. I wiem, że z każdym odejściem umiera cząstka nas samych.
    Bezpowrotnie.
    Aby jednak dotknąć duchowo drugiego człowieka, trzeba najpierw coś przeżyć..

    OdpowiedzUsuń
  13. Właśnie wysłuchałam rekolekcji na Dobry Początek wygłoszonych przez ks.Piotra Pawlukiewicza w katowickim Duszpasterstwie Akademickim. Polecam!

    www.da.katowice.pl

    'córka marnotrawna'

    OdpowiedzUsuń
  14. Super,ja jestem pod wrażeniem autentyczności słów, doznań, przeżyć, dziś mnie ktoś święty wystawił za drzwi, też pozostaję z cholernym do bólu pytaniem "dlaczego"???? Wspomagam duchowo świętego kapłana, a ten mnie wystawia za drzwi .....

    Boże jak mi dziś ciężko i jak dziękuję, że trafiłam na tę stronę, mogę do bólu prawdziwie napisąć co myślę.

    OdpowiedzUsuń
  15. Smutku rozstania nie da się wymazać , to trzeba przeżyć , jednak uważam , że skupianie się na tym smutku jest bardzo egoistyczne , to jest takie taplanie się we własnej rozpaczy ,koncentrowanie się na świecie jaki pozostał bez danej osoby.A co ja księdzu mam powiedzieć? Przecież wiemy , że miłość polega na modlitwie za kogoś utraconego...przepraszam -na to rozstanie.Oni potrzebują modlitwy , miłości , a nie naszych łez.Może to się wydawać suche co napisałam ,ale tez przeżyłam w krótkim czasie dwie bardzo bolesne żałoby...wiem , rozumiem ,pamiętam..

    OdpowiedzUsuń
  16. Zgadzam się z Tobą w 100% - ach tilia - to prawda co piszesz na temat smutku , też do tego wniosku doszłam gdy otrząsnęłam się po śmierci najbliższych mi osób kilka lat temu. Trzeba jednak przeżyć smutek i łzy, by nauczyć się na nowo żyć bez tych osób - inaczej, z nowym spojrzeniem...
    Trzeba najpierw przeżyć żałobę, wejść jakby do grobu, aby móc na nowo żyć..


    Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!!

    OdpowiedzUsuń
  17. Przyjmowanie wszystkiego z pokorą, cichością wymaga ogromnej wiary. Przerasta to mnie...
    A ludzie się modlą - o cudowne wyzdrowienia, o to, aby wszystko się odwróciło....a skoro Bóg ma dla nas plan - po co to ? mętlik, mętlik...

    OdpowiedzUsuń
  18. Bzdury Kościoła jak wy możecie tak kałamać klechy

    OdpowiedzUsuń
  19. Co tu tak dziwnie cicho, hello jest tu kto?

    'córka marnotrawna'

    OdpowiedzUsuń
  20. no włacha, gdzie się są wszyscy? czas wyjść z gawry,

    OdpowiedzUsuń
  21. to wy nie wiecie,ze trwaja zniwa koleda jest.Ktos musi przeciez zebrac kaske i przystrzyc owieczki raz do roku.

    OdpowiedzUsuń
  22. Kolędę to Ty masz, ale juz tylko w kalendarzu.

    OdpowiedzUsuń
  23. w Polsce koleda trwa caly rok

    OdpowiedzUsuń
  24. No i znowu sedno sprawy.... mamona??? Wszędzie jest ziarno i plewy... Są różni kapłani, ale też i tacy księża, co każdy grosz uzbierany dokładają, aby kościół kwitł i parafia "prosperowała", a jego samego znajdują sztywnego rano w niedzielę przed mszą w zamkniętej plebanii w starym, spróchniałym łóżku z czasów "przed seminarium"...z ręką na słuchawce telefonu... chciał się ratować, ale nikogo nie było, aby pomóc..... Bo zaniedbał zdrowie, bo nie było czasu iść do lekarza, wszystkim pomagał, ale sobie nie potrafił...przez 30 lat bez dnia wolnego...
    Boże, daj mi się pogodzić z Twoimi wyrokami. Amen

    OdpowiedzUsuń
  25. Proszę o komentarz, czy nie jest to świętokradztwo,albo inna herezja, że ułożyłam taką modlitwę i już od dłuższego czasu się modlę wg jej słów(to jest w oparciu o znany pierwowzór - ale jaki????):
    Boże Ojcze Wszechmogący wysłuchaj próśb Naszego Ojca Świętego Jana Pawła II,
    Dopomóż nam go naśladować,
    Wybacz nam nasze grzechy,
    Zachowaj nas od ognia piekielnego,
    Zaprowadź nasze dusze do nieba,
    Dopomóż zasłużyć naszej ojczyźnie na opiekę Najświętszej Maryi Panny, Matki Kościoła
    i spraw, aby nasza ojczyzna znalazła najlepszą według Ciebie drogę rozwoju na przyszłość!!!!!!!!!!
    to ja, szary proszek, który nie może się pogodzić, że nasi zginęli w tak okrutny sposób w Smoleńsku.... i nikt z ZAPRZEDAWCZYKÓW w rządzie nie zamierza tego wyjaśnić i ponieść za to konsekwencji....

    OdpowiedzUsuń
  26. To jest herezja przez duze H bo tam gdzie jest kosciol tam nie ma ani postepu,ani dobrobytu.O jaka przyszlosc ci chodzi? przeciez juz teraz Polska to kraj rzadzony przez kosciol.Jezeli chcesz przyszlosci to sobie sama na nia zapracuj nikt ci nic nie da za darmo.

    OdpowiedzUsuń
  27. Księże Rafale! Gdzie się ksiądz podziewa? Brakuje mi nowych wpisów w tym blogu :]

    OdpowiedzUsuń
  28. Kiedy zbliżała się moja ostatnia rozprawa rozwodowa, byłam blisko obłędu i czarnej rozpaczy. Tak niewiele potrzeba, by człowiek się złamał.

    Jezus przychodzi do naszego życia, pomimo tego, że ze strachu nie jesteśmy w stanie ruszyć się z miejsca.

    Pozdrawiam z modlitwą.

    OdpowiedzUsuń
  29. Anonimowy24 maja, 2011

    Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus!!

    Co u Księdza słychać?
    Czekamy na dalsze rozważania :)

    Szczęść Boże!

    Karolina

    OdpowiedzUsuń
  30. Oj, mógłby ksiądz zrobić wielki come back i znów zacząć pisać !

    OdpowiedzUsuń
  31. piękny tekst ... strasznie mnie wzruszył ...ale w bólu trzeba pamiętać że Bóg jest z nami ... zawsze nam pomoże ...
    Gdy ktoś bliski odchodzi ... to jasne ,że jest smutno , płacz, pusty dom ..ale ten ktoś - ta bliska osoba jest u Boga .Tam w niebie. Gdzie nigdy nie jest smutno ...Niebo jest przepełnione radoscią , szczęsciem .
    Jezus przychodzi wtedy kiedy my nie chcemy nikogo ..kiedy życie nie ma już dla nas sensu ...kiedy w życiowym bólu twierdzimy ,że Boga nie ma , bo jak by był to by nam pomógł ..

    On zawsze był , jest i będzie i ZAWSZE nam pomoże .Trzeba tylko wyciągnąć do Niego ręke .

    pozdrawiam z modlitwą

    OdpowiedzUsuń
  32. .., do Tych co mają tak za tak, nie za nie, bez światłocienia, tęskno mi Panie..
    Dziękuję, Księdzu, za "Końcówkę Roku Kapłańskiego"
    Ola.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)