26 września 2011

Okładkowe "łajdactwo"

Ostatnie tygodnie pokazały nam, jak infantylne, tendencyjne i żenująco śmieszne potrafią być środowiska opiniotwórcze wydające swoje tygodniki z mocno prowokującymi okładkami. Rozumiem prawa rynku, idee walki o czytelnika, próbę podniesienia ilości sprzedawanych czasopism. Niestety, zaczynam też rozumieć (z bólem rzecz jasna), że fakt pojawienia się na rynku trzech tygodników opinii (w tym samym czasie) z antychrześcijańskimi okładkami, to nie przypadek. Więcej, to kolejny dowód na skrajną i mało smaczną tabloidyzację mediów, wpisującą się w pejzaż wojny polsko-polskiej o duszę Rzeczpospolitej…


Ktoś powie: „niech ksiądz nie przesadza, to tylko okładki”. Zgoda. Ale ksiądz próbuje na to wszystko spojrzeć szerzej i głębiej. I na szczęście nie jest w tym spojrzeniu osamotniony. Okładkowe „łajdactwo” kryje w sobie to wszystko, co rozgrywa się na polskich salonach, polskich podwórkach, polskich medialnych areopagach – wreszcie w polskich domach. Wszędzie tam rozgrywa się poważna wojna o duszę człowieka, o jego światopogląd. Nie porywają mnie statystyki, tabelki i cyfry o stanie polskiego Kościoła. Nie rajcuje mnie cyfra, że ponad 90 % Polaków to katolicy. Mógłbym nimi nabić sobie głowę i spać spokojnie. Nie potrafię. Porywają mnie natomiast historie z podwórka, ludzie z którymi się spotykam, których spowiadam, z którymi rozmawiam. Młodzież, zagubiona totalnie i poraniona jak nigdy, która jest pierwszą i najbardziej zmasakrowaną ofiarą medialnej tabloidyzacji. I dlatego, gdy widzę te wszystkie okładki oraz gdy czytam artykuły do których odsyłają , drżę cały i jestem porządnie wkurzony. A potem pojawia się we mnie tęsknota za polską inteligencją… Silną, mądrą i obiektywnie problem ujmującą – polską inteligencją, z której młodzi i my wszyscy moglibyśmy czerpać całymi garściami…

Tymczasem pozostaje nam, na początku każdego tygodnia, gdy przeglądamy prasę – porządnie się zniesmaczyć. Nawet kawa poranna traci smak, gdy się w łapie newsweekowe, wprostowe i przekrojowe „łajdactwo” trzyma. Wszystko traci smak, gdy się czyta te wszystkie wypociny tzw. „inteligencji”, która się „łajdaczy” (przy minimalnym użyciu mózgu) wypuszczając na rynek okładki i teksty z kategorii „infantylizm w zenicie”. Newsweekowa żenada z półnagim Palikotem jako Jezusem, ogłaszającym się mesjaszem lewicy. „Wprost” informujący o pogromcach szatana. Cejrowski, Terlikowski, abp Głódź i Szczypińska (chyba po to by dowalić pisiorom) z groźnymi minami ajatollahów pokazują jak kołtuńska jest Polska (wcześniej porażający fotką Nergala ubranego w papieską sutannę). „Przekrój” z ikoną Świętej Rodziny, przerobioną na obrazek dwóch gejów a w miejscu Jezusa czarna kicia. Dowalić katolom, sprofanować chrześcijańskie świętości, . To już nie profanacja, ale zwykłe „ łajdactwo”. Wesoła kompania T. Lisa (naczelnego „Wprostu”)przegina w każdym calu. Podobnie kompanijki „Newsweeka” i „Przekroju”. Kolejny dowód na to, jak bardzo redakcje wymienionych pism marzą o rewolucjach obyczajowych, które zmiotłyby z przestrzeni publicznej i naszego życia symbole chrześcijańskie i ethos Ewangelii, do której trzeba dorosnąć, by ją w pełni pojąć i w życie wcielić.

Zgadzam się w pełni z redaktorem Tomaszem P. Terlikowskim, że to już otwarta wojna. Duchowa, polsko-polska, wojna o duszę człowieka, o naszą przyszłość. Zgadzam się w pełni z Łukaszem Adamskim, który trafnie zauważa, „że łatwiej jest pokazać parodiującego skandalistę upozowanego na Jezusa, niż zrobić wywiad z liberalnym intelektualistą, który opowie o tym, jak daleko powinna sięgnąć wolność słowa. Łatwiej jest ubrać w szaty wariatów z taniego horroru wszystkich krytyków satanizmu, niż zaprosić do debaty psychiatrę i egzorcystę, którzy porozmawiają o tym, czy istnieje coś takiego jak opętanie”. Łatwiej, prościej, choć też z góry określonym założeniem i celem. Podważyć chrześcijaństwo, osłabić je maksymalnie, ośmieszyć. Nabrać sporą grupę (szczególnie młodych) Polaków i wmówić im, że Kościół jest reliktem przeszłości, wiara praktykowana we wspólnocie wierzących – obciachem i że „z Polski na zachodzie się śmieją” (ulubiony argument p. Magdaleny Środy), bo wciąż Polska za bardzo katolicka.

Na szczęście nie wszyscy dają się nabrać. Na szczęście niesmak ma to do siebie, że mija. Na szczęście wychodzę z plebanii, idę do kościoła, idę do szkoły, idę na miasto… i spotykam ludzi (setki młodych), którzy potrafią myśleć i którzy wierzą. Nie tylko w Boga, ale i Bogu. Którzy odnajdują się w Kościele i którzy walczą o duszę Polski, Europy i świata. W niemieckim Fryburgu Benedykt XVI mówił do młodych, że „Kościołowi nie szkodzą jego wrogowie, ale letni chrześcijanie”. Domyślam się, że okładkowe „łajdactwo” ma za zadanie zabić w Polakach ich gorliwość wiary, zepchnąć do kąta, zamknąć przysłowiowe „gęby”. Gdy będziemy letni i przestraszeni, uda się wreszcie Polskę zrobić bardziej lewicową, gejowską, laicką. Polskę, w której „autorytetami” będą Nergal, Wojewódzki, Lis, Środa, Biedroń i inni piewcy „dzikiej wolności”, dzięki której będzie można spokojnie flagę biało-czerwoną wkładać do psich odchodów (pomysł autorstwa Wojewódzkiego i Figurskiego), genitaliami przystroić krzyż, babci zabrać dowód w czasie wyborów, z puszek po Lechu zrobić krzyże, podrzeć na scenie Pismo Święte i nazwać je „gów……”. Takiej opiniotwórczej „inteligencji” - dziękuję. Przed podobną „inteligencją” młodych trzeba bronić. I spokojnie tłumaczyć, gdzie leży prawda i kto ją łajdaczy, posługując się chamskimi, żenującymi i infantylnymi metodami.

13 komentarzy:

  1. Bardziej wkurzonego sorkovitza dotychczas nie czytałem (patrz: ostatni akapit).
    Ale podzielam, w pełni podzielam wkurzenie i przede wszystkim przekaz. Swoją drogą nie o wszystkich okładających chrześcijan okładkach wiedziałem... :/

    Na szczęście wychodzę z plebanii, idę do kościoła, idę do szkoły, idę na miasto… i spotykam ludzi (setki młodych), którzy potrafią myśleć i którzy wierzą. Nie tylko w Boga, ale i Bogu. Którzy odnajdują się w Kościele i którzy walczą o duszę Polski, Europy i świata. W niemieckim Fryburgu Benedykt XVI mówił do młodych, że „Kościołowi nie szkodzą jego wrogowie, ale letni chrześcijanie”.

    OdpowiedzUsuń
  2. ja widziałam wszystkie wchodząc do warszawskiego Traffica. Zbulwersowałam się z deka, nad samymi okładkami? Owszem. Przede wszystkim jednak nad tym, że jakoś nikt nigdy nie ośmiesza sekt, gejów, lesbijek, nie ośmiesza w sposób ohydny lewicowców, nie ośmiesza satanistów tudzież innych tego typu ludzi. Wszystkie kpiny lecą na Kościół, prawicę itd. Zajefajną mamy demokrację, normalnie w tym kraju wszystko da się powiedzieć, tylko niestety niektóre wypowiedzi przechodzą bezkarnie (działania również), a niektóre są piętnowanie... bo przeważnie mówią prawdę. Chore to i tyle

    OdpowiedzUsuń
  3. Oddajmy Bogu co boskie i Cesarzowi co cesarskie. Tak to jest, to są właśnie skutki tego, że kościół się miesza w sprawy świeckie. Teraz więc i świeccy zaczynają wykorzystywać symbole wiary do swoich celów. Gdyby każdy trzymał się swego byłby spokój. A tak, macie co chcieliście. Teraz nie ma się co oburzać. Księża powinni powrócić do Boga, do wiary, do etyki i moralności. Natomiast powinni trzymać się jak najdalej od polityki i spraw państwowych, a będzie lepiej. Wszystko zależy od Was.

    OdpowiedzUsuń
  4. ,,,ta...... oczywiście, ci którzy należą do Kościoła i mieszkają w Polsce, płacą podatki i tworzą naród, mają zamknąć gębę... chyba ktoś tu nie rozumie słów Chrystusa, które bezmyślnie cytuje. Polityka to dbanie o dobro ojczyzny i budowanie przyszłości,,, więc chyba i księża, którzy ten naród tworzą mają prawo w kwestiach moralnych, etycznych i narodowych - głos zabierać. A wraz z nimi reszta wyznawców Chrystusa (którzy w Kościele tworzą większość)... Amen

    OdpowiedzUsuń
  5. "płacą podatki" ... kościół szczególnie :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Wierzę, że są jeszcze w Polsce ludzie, którzy kochają Kościół, za to, jaki jest.

    Pozdrawiam Księdza. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ola pisze:
    .., jeśli nie przeciwstawiasz się złu, to dajesz na nie osobiste przyzwolenie.
    Obrona prawdy jest obowiązkiem, ale i prawem każdego. Na szczęście są wśród nas ludzie, którym wrażliwość na świat i drugiego człowieka nie pozwala milczeć i pozostawać "wygodnie-letnim", bez krzty wyobraźni i troski o nasz wspólny Dom.

    Dziękuję Księdzu za czujność umysłu i wrażliwość serca.

    OdpowiedzUsuń
  8. @Anonimowy:
    Kościół piszemy wielką literą, jeśli piszemy o nazwie organizacji. Literą małą natomiast gdy piszemy jako o budynku, budowli. Popracuj najpierw nad gramatyką, zanim zaczniesz podejmować temat konkordatu i prawa podatkowego. Bo i w jednym i w drugim jakoś nie widzę, abyś miał pojęcie.

    OdpowiedzUsuń
  9. OStatnio na kazaniu usłyszałem o KRYZYSIE... kryzys polityczny, kryzys gospodarczy, kryzys rodzinny... skąd one się wszystkie wzięły?! Gdzie nie ma Boga, gdzie się Go ośmiesza, gdzie się z Nim walczy... tam wartości płynące z przykazań stają się obojętne i nijakie. To włąśnie TAM rozpoczyna się KRYZYS MORALNY - największy podstęp szatana.

    OdpowiedzUsuń
  10. przyszło mi na myśl tylko jedno pytanie, gdzie jest te 90% Polaków, którzy podają się za katolików...

    OdpowiedzUsuń
  11. Rozumiem księdza, tylko wierzę, że ludzie, którzy potrafią czytać, myśleć i mają choć odrobinę zdrowego rozsądku potrafią mieć swoje zdanie, te okładki, ilustracje, pojawiają się w prasie w jakimś celu, nie dajmy się zwariować....

    OdpowiedzUsuń
  12. Hmm. Kwestia nie jest mocno skomplikowana. Chodzi przecież też o to, by wybadać reakcje społeczne. I środowiska kleru, i wiernych "żywych", i letnich... słowem: jak daleko można się posunąć.
    Szczerze mówiąc (pisząc) mam mieszane uczucia w takich sytuacjach. Bo gdzie leży granica pomiędzy słusznym gniewem i protestem a mimowolną reklamą/promocją "łajdactwa" nie tylko okładkowego?
    Ciekawie wstrzykuje się pomiędzy "dyskusje" np. w sprawie Nergala środowisko GW, tradycyjnie rozmydlając temat, ot chociażby takim tekstem: http://wyborcza.pl/1,75478,10330279,Katolik_broni_Nergala__Pan_Bog_mi_go_zeslal.html

    OdpowiedzUsuń
  13. Tak,to wszystko wkurzające,te słowa te gazety i ludzie opluwający kościół,a tak po ludzku to wkurzające jest to,że duża liczba z nich uklęknie kiedyś przed kratkami konfesjonału bo zrozumie,że to nie ta droga.Tylko,że Bóg inaczej nas ocenia,i otworzy swoje ramiona dla każdego,który teraz Go opluwa.A ksiądz tam będzie czekał,prawda?

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)