1 października 2011

Gospodarz o winnicę się upomni...

„Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce". (Mt 21,43). Dał ci Bóg wiele…  Podarował ci swoją winnicę, pole żyzne, gotowe wydać plony stokrotne. Pod słowem „winnica” kryje się wiele:  twoje życie, twoje ciało, twoja psychika, twoja dusza. A może – rodzina, dom, małżeństwo, młodość, kapłaństwo, życie zakonne… To wszystko jest „winnicą”. „Okopał ją i oczyścił z kamieni, i zasadził w niej szlachetną winorośl; w pośrodku niej zbudował wieżę, także i kadź w niej wykuł. I spodziewał się, że wyda winogrona, lecz ona cierpkie wydała jagody”… (por. Iz 5, 1-7)


Przeraża mnie czasami nieszczęsny dar wolności, którą sprezentował nam Odwieczny. Dar wolności, która ma swoją dramaturgię. Bo „wolność” potrafi być dramatyczna. Rozpisana na wiele aktów, „grana” przez bohaterów - tragicznych i komicznych zarazem, prawdziwych do bólu. Szczególnie wtedy, gdy opuszczają  scenę. Podobnie jest z winnicą. Jest piękna, bo wyszła z rąk Najwyższego. Szlachetna winorośl, którą jesteś, pnie się ku słońcu, puszcza pędy, wydaje słodkie owoce… Bynajmniej taki jest zamysł Boga. I Jego najgłębsze pragnienie: byśmy w promieniach słońca i skąpani kroplami ożywczego deszczu, dojrzewali, nabierali kształtów, stawali się duchowo soczyści.  Ale przychodzi moment, kiedy owoce trzeba zerwać. Zranić winorośl, odciąć owoce, ogołocić ją z tego, co najcenniejsze, co najbardziej słodkie i drogocenne…  

Winnica to przestrzeń wypełniona niebiańską symetrią, w którą wdziera się z czasem dramatyczna konieczność cierpienia, ogołocenia, w której słychać przeraźliwy krzyk odzieranych z owoców winorośli…

Ale nie to w winnicy przeraża najbardziej. Winnica, którą nam Pan ofiarowuje, może być zbezczeszczona. Szczególnie wtedy, gdy zapominasz, że należy ona do samego Boga. Twoje ciało, twoja psychika, twoja dusza… Twoje życie, młodość, rodzina, małżeństwo – to wszystko należy do Boga. On jest Gospodarzem, On winnicę stworzył, okopał, z kamieni oczyścił… I powierzył Tobie… Pytam się dziś siebie i was… moi kochani: co z waszymi winnicami?...  To prawda. Staramy się jak możemy, próbujemy (bo święty to jest ten, który próbuje), winnica jest areną, na której ścierają się ze sobą nasze piękno i nasza brzydota, odwaga i tchórzostwo, wiara i wątpliwości, nadzieja i rozpacz. Są też anioły walczące z  demonami. W winnicy człowiek odkrywa dramaturgię nieszczęsnego daru wolności. Wybiera życie albo śmierć. Idzie ku światłu, albo ciemności. Od czasu do czasu próbuje usprawiedliwić swoją opieszałość, lenistwo, głupotę. Zapomina, że jest jeszcze Gospodarz, który w swoim czasie o winnicę się upomni… A ty?...  Dramatyczna jest nasza „wolność” i możliwość zrujnowania tego, co ofiarował nam Pan… Gospodarz upomni się o każdy skrawek winnicy. Upomni się o twoje ciało, duszę, psychikę, o twoją młodość, małżeństwo, rodzinę… o kapłaństwo, życie zakonne. Miłosierny Gospodarz  jest sprawiedliwy. Sprawiedliwy jest miłosierny. Posłał swojego Syna i wciąż Go posyła. Syna, który króluje na wysokościach, Syna, który nie jest słodkim chłopcem, mającym problemy z pamięcią. „Co jeszcze miałem uczynić winnicy mojej, a nie uczyniłem w niej? Czemu, gdy czekałem, by winogrona wydała, ona cierpkie dała jagody? Więc dobrze! Pokażę wam, co uczynię winnicy mojej: Rozbiorę jej żywopłot, by ją rozgrabiono; rozwalę jej ogrodzenie, by ją stratowano. Zamienię ją w pustynię, nie będzie przycinana ni plewiona, tak iż wzejdą osty i ciernie. Chmurom zakażę spuszczać na nią deszcz" (por. Iz 5, 1-7).

Syn Gospodarza nie pozostawia złudzeń… Właściciel winnicy nadejdzie: "Nędzników marnie wytraci, a winnicę odda w dzierżawę innym rolnikom, takim, którzy mu będą oddawali plon we właściwej porze" (por. Mt 21, 33-43).

Przerażające?... Nie wiem. Wiem natomiast, że w pełni sprawiedliwe i logiczne. Perspektywa Boga rządzi się swoimi prawami. Tak jak winnica, w której zasady są jasne i klarowne. Gospodarz nie bawi się w polityczną poprawność, nie kreuje iluzji, nie szuka poklasku, nie manipuluje przy pomocy kłamstewek i sztucznych wizji, dalekich od realiów codzienności…

Winnica należy do Niego…  Jest częścią Królestwa Bożego, które musi wydawać owoce. Jeśli zapomnieliśmy do Kogo należymy i Kto jest naszym Panem, nie dziwmy się, że w naszych winnicach same cierpkie jagody… One nie pojawiają się znikąd. Sami je hodujemy… Jest jednak w winnicy coś, co kształtem i zapachem przypomina nadzieję. Przyjdzie Syn Gospodarza. I nawet jeśli cierpkie jagody na krzewach królują, On nie zamieni winnicy w pustynię. Pozwól Mu wejść… Pozwól Mu przekroczyć granice swojej wolności. Uznaj pokornie swoją porażkę, niemoc, cierpkość owoców, które wydałeś na świat. Nieszczęsny dar wolności może zaowocować szczęściem bez granic. W wolności bowiem nie o wybór chodzi, ale o to, by Dobremu w winnicy zrobić miejsce i z Dobrym się zaprzyjaźnić. Dobremu Gospodarzowi zaufać i powierzyć siebie, z całą swoją cierpkością, nieudolnością, słabością. Wolny człowiek, jest duchowo „dobry”, a gdy jest dobry, może dobrze wybrać… I dlatego Gospodarz powraca… By winnicę łaską użyźnić, źródłem wody żywej nawodnić, próbą wiary przeorać, rosą miłosierdzia wysuszone pędy skroplić, cierpkie owoce w soczyste i smaczne winogrona zamienić…

Nie lękaj się, nie trwóż niepotrzebnie… Gniew Gospodarza wyprzedza Jego MIŁOŚĆ. A ta, stała się Ciałem i zamieszkała między nami, byśmy stali się prawdziwie wolni. Nie przez nasze wybory, ale poprzez wierność Temu, który winnice nam ofiarował… Bo tam gdzie jest wierność Gospodarzowi, tam nigdy żywopłot i ogrodzenie nie zostaną zniszczone, a winnica w pustynię się nie zamieni…  W winnicy wszystko może oddychać  łaską…

"Są dwie ścieżki przez życie – mówi bohaterka filmu „Drzewo życia” - możesz iść ścieżką natury albo ścieżką łaski. Musisz wybrać, którą podążysz"…

2 komentarze:

  1. Wielkie Bóg zapłać za te słowa...Gospodarz, który w swoim czasie o winnicę się upomni…Dramatyczna jest nasza „wolność” i możliwość zrujnowania tego, co ofiarował nam Pan… Wiem że to jest minimalny kroczek...kiedy jestem /jesteśmy tak zaślepieni i idziemy tą złą drogą..Droga łaski jest bardzo trudna...ale wszystko jest możliwe w tym który mnie umacnia..Najważniejsze jest zrozumieć że się coś źle zrobiło i już nigdy do tego nie wracać..ponieważ człowiek wierzący -prawdziwie wierzący jego myślenie zmienia sie o 180 stopni i nie można być głuchym na Miłość Boga ..trzeba odpowiedzieć na to wołanie,wrócić jak Syn Marnotrawny...Cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat zyskał, jeżeli na duszy swej szkodę poniesie"? (Mt 16,26).Bezwiednie popadamy w niewolę, ponieważ wolność kojarzy nam się z brakiem granic i odpowiedzialności...Wiem że wszystko mi wolno ale nie wszystko buduje...I życzę sobie-nam aby nie upaść i aby nigdy nie zwątpić w Boże Miłosierdzie..Jestem tak wdzięczna że Bóg jest obecny w moim życiu , i nie ma nic wartościowszego i pięknego , jak przebywanie w jego obecnośći..KOCHAM GO BEZGRANICZNIE!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. .., jednak dopiero ~wolność~ weryfikuje prawdę o miłości. Cóż bowiem komu z niewolnika, który uprawia winnicę, gdyż musi..? Jeśli przyjaźń z Bogiem czy człowiekiem ma swój początek w głębi jestestwa ducha, to nie sposób zamienić jej na inną, bo zna się jej niepowtarzalną wartość i chroni ją jak bezcenny skarb. Tak jak koloratka z mężczyzny jeszcze księdza nie czyni, tak i życie bez głębi czystej duchowości staje się jedynie sceną pozorów i mniej lub bardziej udolnie odgrywanych ról.
    Miłość jest prawdą, a ta jest zawsze tylko jedna.

    "Bo tam gdzie jest wierność Gospodarzowi, tam nigdy żywopłot i ogrodzenie nie zostaną zniszczone, a winnica w pustynię się nie zamieni…"

    Aleksandra Mielowska

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)