8 października 2011

Jesteśmy Jego przyjaciółmi

Kiedy odprawiam Eucharystię, czuję się zawstydzony. I niegodny... stania przy Ołtarzu, na który w jednej sekundzie zwala się całe Niebo. Czasami się zastanawiam: dlaczego akurat w taki sposób, a nie inny, Bóg jest z nami. Więcej... Bóg jest w nas, bo przecież karmimy się Chlebem Żywym, który zstąpił z Nieba. Codziennie Odwieczny zaprasza nas na Ucztę. Najwięcej zaproszonych "ucztuje" w Niedzielę, Dzień Pański. "Oto przygotowałem moją ucztę: wszystko jest gotowe. Przyjdźcie"... Przychodzimy. Ale czy mamy świadomość tego, co rozgrywa się na naszych oczach i tysiącach ołtarzy na całym świecie?...



Nie będę się zatrzymywał przy tych, którzy zaproszenie na Ucztę namiętnie ignorują. Chcą być letni, ich wybór. Choć nie zwalnia nas to z podejmowania ciągłej próbiy, by ich zapraszać. Może nie przychodzą, bo trudno im w naszych oczach dojrzeć "ogień spotkania", który pali nas od środka, ale nie spala. Może nie przychodzą, bo spotykają codziennie tych, którzy poszli na Ucztę, ale nie mieli odpowiedniego "stroju". Czyli przyszli, bo muszą, bo są przyzwyczajeni, bo tak wypada...

Czasami mam ochotę uciec od Ołtarza. Bo im bliżej jego jestem, tym więcej światła. Wszystko widać jak na dłoni. Słabości, ociężałość ducha, dogorywającą gorliwość. Ale Ktoś mi szepcze na ucho: "pozostań... I przestań skupiać się na sobie. Jesteś tu po to, by trzymać w dłoniach Tego, który stworzył Wszechświat, jesteś tu po to, by inni mogli Go ujrzeć, zakosztować, przytulić się. Oto Ciało moje, oto Krew". I wtedy mam już pragnienie tylko jedno. Upaść na twarz, tak jak aniołowie w Niebie padają przed Majestatem Boga. Zniknąć, podobnie jak On zniknął, ukrywając się w białym chlebie i strugach wina. Słyszę wtedy trzepot anielskich skrzydeł, wypełniający przestrzeń świątyni, czuję obecność Miriam, Matki Chrystusa, która czołem dotyka Ołtarza. Ona wie najlepiej, co kryje się pod postaciami chleba i wina. Ona, która była pierwszą Monstrancją, niosącą w swoim łonie Syna Bożego... Słyszę oddechy obywateli Nieba, świętych i błogosławionych, którzy z aniołami padają na twarz przed Tym, który jest Miłością.

W jakim "(na)stroju" przychodzisz na Ucztę?... Wyrzut Jezusa jest mocny:  
«Przyjacielu, jakże tu wszedłeś nie mając stroju weselnego?» Lecz on oniemiał. Wtedy król rzekł sługom: «Zwiążcie mu ręce i nogi, i wyrzućcie go na zewnątrz w ciemności. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów». Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych.

Wyrzut Jezusa boli. Bo na Ucztę przychodzimy czasami zupełnie nieprzygotowani. Na wesele rodzinne potrafimy się przygotowywać godzinami. Prasować ciuchy, tapirować włosy, malować paznokcie, walczyć kilkanaście minut z zawiązaniem krawatu. Na Ucztę weselną Pana wpadamy z ulicy, jak z procy. Ilu pośród nas jest takich, którzy do Uczty się przygotowują. Którzy wchodzą do świątyni i padają na twarz przed Najwyższym, jak aniołowie. Przecież to nie jest jeszcze jedna godzina, jedna z wielu, jakiś fragment dnia, paralelny z oglądaniem telewizji, robieniem zakupów, pracą w polu i zagrodzie. Wchodzimy do Nieba... Wchodzimy na Ucztę. Ten, który nie ma "(na)stroju, który nie czuje (bo jest leniwy), który nie wnika w tajemnicę Uczty (bo jest zwyczajnym ignorantem), ten jest wprawdzie powołany, ale sam nie daje się Najwyższemu "wybrać". Skoro nas Pan zaprasza, to znaczy, że pragnie nas wybrać, że już w jakiś sposób nas wybrał, a my to mamy zwyczajnie "gdzieś"....

To prawda, diabeł zrobi wszystko, byś na Ucztę szedł rozproszony, czasami mocno niespokojny i podenerwowany. Wiecie jaki mi w głowie siedzi obrazek z dzieciństwa?... Atmosfera domu rodzinnego, tuż przed wyjściem na Ucztę. Podenerwowany ojciec, szukający skarpetek, mama krzycząca, byśmy się pośpieszyli, ogólnie rzecz ujmując: totalne zamieszanie. Diabeł zrobi wszystko, by tak było. Jeszcze to, jeszcze tamto, po drodze odebrać telefon, ktoś przecież dzwoni, wpaść w kałużę, złamać obcas. Zawsze coś. I człowiek wchodzi na Ucztę, ślepy, głuchy, spięty, skupiony na sobie i swoich dramatach. A przecież "wszystko", a więc przyodzianie się w "(na)strój" uczty weselnej ma (a przynajmniej powinno) mieć swój początek rano, kiedy otwieramy swoje oczy, witając nowy świt. Kilka porad praktycznych, na Niedzielę, sprawdzonych praktycznie, przez wielu moich znajomych, którzy nie są księżmi ani zakonnicami:

1) Poranna modlitwa. Znak krzyża i słowa: "Oto jest dzień, który dał mi Pan... Dziękuję Ci Panie, że pozwalasz mi przeżyć jeszcze jeden dzień, cudowny dzień, na Twoją chwałę"... Potem toaleta, kawa, śniadanie... Spokój, bez pośpiechu... I świadomość, że dziś będę na Uczcie...

2) Odświętny strój... Przygotowany w sobotę wieczorem. Zgromadzenie całej rodziny, na śniadaniu (wiem czasami to trudne, ale może dlatego, żeśmy zbyt szybko się poddali), wspólna modlitwa przed posiłkiem... Nie włączać telewizji, radia... Warto się wyciszyć...

3) Wreszcie wyruszamy na Ucztę. Pierwsze co: wyłączyć telefon. Ten dzień należy do Pana. W drodze, głęboko w sercu modlić się, swoimi słowami, krótko, szczerze, treściwie. Subtelnie, gdzieś pomiędzy słowami, wypowiadanymi do bliskich, pomiędzy śmiechem i chwilą powagi...

4) Wyruszyć na Ucztę wcześniej, nie na ostatnią chwilę. Wejść w mury świątyni kwadrans przed rozpoczęciem Uczty. Uklęknięcie na dwa kolana, zrobienie (dokładnie, bez pośpiechu) znaku  krzyża. Chwila skupienia, modlitwy, słów lub milczenia. Można wziąć modlitewnik, albo różaniec. W myślach i w sercu nieść intencję, z którą na Ucztę wyruszyliśmy: co pragnę dzisiaj Panu ofiarować?.. Za co podziękować?.. O co pokornie poprosić?....

Porady praktyczne, choć to nie wszystko. Rzecz najważniejsza: "nie tylko szata zdobi człowieka". Ten człowiek, który przyszedł na Ucztę a którego Gospodarz wyrzucił precz, nie miał "stroju weselnego". To prawda. Choć trzeba wejść jeszcze głębiej... ów człowiek był zewnętrznie i wewnętrznie kompletnie nieprzygotowany na "ucztowanie". Nie miał "stroju weselnego", nie dlatego, że był biedny, ale dlatego... że zignorował powagę sytuacji, jego wewnętrzne nieuporządkowanie odebrało mu trzeźwe spojrzenie, mądre rozeznanie. Miał brudne serce. I grzechy, które tak nim zawładnęły, tak go od środka rozwaliły, że utracił trzeźwość umysłu, wrażliwość duchową, poczucie smaku i chwili. Wtargnij na wesele rodzinne w drelichach i poszarpanych włosach, będziesz wiedział(a) o czym piszę, gdy zobaczysz spojrzenia gości i pary młodych... Spowiedź... Zróbcie wszystko, by przybyć na Ucztę bez grzechów ciężkich... By przyjąć Ciało Chrystusa...

Nie robisz Bogu łaski, że przychodzisz na Ucztę. To On daje ci łaskę, że jesteś zaproszony, że możesz przyjść, spotkać się z Nim, oddać mu cześć i chwałę. Ta jedna godzina w dniu, to naprawdę mało. Choć wydaje się nam czasami, że to ponad nasze siły. Znacie historię opętania młodej Niemki Anneliese Michel? Podczas egzorcyzmów szatan wykrzyczał do księdza porażające słowa: "Gdybyście mieli świadomość, Kto przebywa w tabernakulum, klęczelibyście pod kościołami dniem i nocą"...

Na Uczcie Pan ociera łzy z każdego oblicza, odejmuje hańbę swego ludu , bo Pan przyrzekł - mówi nam prorok Izajasz. I powiedzą w owym dniu: "Oto nasz Bóg, Ten, któremuśmy zaufali, że nas wybawi; oto Pan, w którym złożyliśmy naszą ufność: cieszmy się i radujmy z Jego zbawienia! (por. Iz 25, 6-10a). Czegóż więcej nam potrzeba... Jesteśmy Jego przyjaciółmi, których On sam powołuje i wybiera. A skoro to czyni, zróbmy wszystko, co w naszej mocy, by na Ucztę wyruszać w "(na)stroju weselnym", z świadomością błogosławioną, dokąd idziemy i Kto nas zaprosił...

Powyższy tekst jest komentarzem do niedzielnej Liturgii Słowa. Teksty poszczególnych czytań:
 XXVIII Niedziela w ciągu roku. Liturgia Słowa.

2 komentarze:

  1. Taka ostatnio zdołowana,resztką sił i myśli, przeczytałam Księdza Słowo z serca Bóg zapłać…i zatkało mnie-dostałam kopa…obudziłam się…i poczułam zarazem wstyd ponieważ problemy codzienności zakrywają racjonalne myślenie:: W jakim "(na)stroju" przychodzisz na Ucztę?... «Przyjacielu, jakże tu wszedłeś nie mając stroju weselnego?» właśnie wstyd,czasem tak jest że jestem na Eucharystii i tysiące myśli -wewnętrznie rozbita, nieprzygotowana,-tak właśnie egoistycznie skupiona na sobie..ja ja , a słowa Boga uciekają, nie padają na żyzną glebę, obumierają…I tak klęczałam sobie dzisiaj przed Nim i myślę biedny człowieczek, nagi,I usłyszałam niedawno słowo ŻE CZŁOWIEK BEZ BOGA TO CHODZĄCE OSOBOWE NIESZCZĘŚCIE ,Tu przed Jego Najświętszym Sakramentem nic nie mogę ukryć, stoję z moimi wadami, grzechami , pretensjami taka jaka jestem i widzę tą ogromną pustkę,bezradność bez Niego, i łzy leją się po policzku,a zarazem uśmiech –że DZIĘKI ŁASCE MOGĘ PRZED NIM STAĆ- samotność przeszywająca, pomimo śmiechu ludzi na około, pomimo gwaru, hałasu płynie modlitwa z serca, na przemian także z wieloma pytaniami i zdażają się pretensje dlaczego? i co dalej…i wiem i naprawdę zapraszam młodych ,Każdego aby się zatrzymał, to tak mało, Kapliczka jest otwarta codziennie , można się zatrzymać i stanąć w prawdzie przed jego Obliczem to takie naturalne, przejść powiedzieć Dzień Dobry Ojcze, Dziękuję Ci Jezu..to tak wejdzie już później w nasz dzień powszedni że nie można wyobrazić sobie innej Drogi aby nie zaglądnąć, zatrzymać się i pomodlić..I tylko na koniec aby nie przedłużać ,ostatnio zabrałam 4 letniego bratanka do Kapliczki , po wyjściu zapytał, a czego Pan Jezusek jest tam sam?,czy ON się ucieszył że Go odwiedziliśmy?, łzy się zakręciły,,, MYŚLĘ ŻE NAPEWNO SIĘ UCIESZYŁ..I UCIESZY SIĘ Z KAŻDEGO Z NAS bo Jesteśmy jego DZiećmi…ALE MY SAMI MUSIMY ZROBIĆ KROK DO NIEGO….

    PSALM 139
    Z daleka przenikasz moje zamysły, widzisz moje działanie i mój spoczynek i wszystkie moje drogi są Ci znane.
    Choć jeszcze nie ma słowa na języku: Ty, Panie, już znasz je w całości. Ty ogarniasz mnie zewsząd i kładziesz na mnie swą rękę. Zbyt dziwna jest dla mnie Twa wiedza, zbyt wzniosła: nie mogę jej pojąć.

    Z serca Bóg zapłać..:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawno Księdza nie czytałam a tym bardziej nie widziałam. Po przerwie znów powracam do lektury i nadrabiam zaległości.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)