17 listopada 2011

"Bezrozumny rozum" ateisty wojującego

Rozmowa z ateistą bywa czasami męcząca. Tak jak z wybitnym fizykiem, który zdobył Nagrodę Nobla i opowiada o swoim odkryciu. Problem w tym, że mówi on specjalistycznym językiem, poruszając się dodatkowo na gruncie swojej zawężonej specjalizacji. Terminy mogą nas wymęczyć maksymalnie, fizyczne arkana, nawet jak najbardziej soczyście wytłumaczone, mogą pozostać (i pozostają) dla nas nadal obce. Z wojującymi ateistami polemizuje się ciężko również z innego powodu. O ile wybitny fizyk ma pojęcie o czym mówi, o tyle "wybitny" wojujący ateista już nie. Bo gdyby wiedział, poczerwieniałby ze wstydu. Mnie osobiście najbardziej fascynuje "ateistyczna mitologia", przy której antyczna twórczość Greków po prostu wysiada.

Mitem podstawowym wielu zatwardziałych ateistów  i najbardziej pośród nas rozpowszechnianym  (choć przyznaję, są  ateiści jeszcze myślący i czujący, którzy się od tegoż mitu odcinają zupełnie, w imię pewnej intelektualnej uczciwości) jest stawianie na przeciw siebie wiary i rozumu, skłócanie namiętne tych dwóch wielkich rzeczywistości (i oczywistości, rzecz jasna). Sloganów proponuje nam się wiele: istnienia Boga nie da się naukowo udowodnić, rozum sam wyprojektował ideę Absolutu (myśl  Ludwiga Andreasa Feuerbacha), teistyczne rozumowanie jest mocno ograniczone  zabobonami i kultycznymi czynnościami etc.. Znamy te ludowo-ateistyczne piosnki, które są raczej dowodem na istnienie u ich twórców "bezrozumnego rozumu". Może ów pleonazm razi swoją absurdalnością, ale paralelnie oddaje w sposób doskonały rzeczywistość - kryjącą się w pleonastycznej frazie.

Drodzy państwo, ironizuję trochę, ale jest się z czego pośmiać. Otóż myślenie i rozum, które nam wierzącym są odbierane, mają to do siebie, że są równie mocno ograniczone, jak sam człowiek i jego psycho-somatyczna struktura. Nie wszystko da się rozumem wyprojektować i myśleniem załatwić. Znawcy antropologii najczęściej u ateistów raczkującej (tak mocno bowiem na nieistniejącym Bogu się skupiają) wiedzą o tym, aż nadto dobrze. No więc 99 % ludzkości postanawia od tysięcy lat myśleć, mocno myśleć o Bogu i go w końcu wymyśla. Proponuję mały eksperyment. Niech ateista próbuje przez kilka godzin myśleć intensywnie, że jest osłem, z pewnością w którymś momencie wyrosną mu  uszy. Arogancja i tupet - wielu ateistycznych piewców "cogito" przechodzącego w "sum" (Dawkins, Onfray i inni "oświeceni") trąci delikatnie rzecz ujmując totalną ignorancją tego, co w antropologii i psychologii jest zasadniczą oraz dodajmy naukową oczywistością: że człowiek z natury swej jest "homo religiosus" - "istotą religijną". I czy chce, czy nie chce - zawsze w kogoś i komuś wierzy. To znaczy "ufa", choć nie ma w 100% naukowej pewności, bo też jest ona zupełnie w tym wypadku niepotrzebna. Mógłbym rozpocząć naukowe badania nad miłością mojej matki do mnie, czyli swojego syna. Zamknąć matkę w laboratorium, prześwietlić jej mózg, układ kostny i mięśniowy, dorzucić badania genetyczne. I co powiedziałaby mi nauka? Że moja matka jest moją matką biologiczną i owszem, geny się zgadzają... A co z tą miłością?... Mi wystarczy jej czułe słowo, gesty, tysiące nocy nieprzespanych, poświęcenie i gotowość oddania za mnie życia, gdyby zaszła taka konieczność.  Doświadczenie, którego istnienia nie muszę i nie potrzebuję laboratoryjnie wyjaśniać, dowodzić....

No więc wojującym ateistom do łba nie przychodzi, do głowy może by doszło (a szkoda, bo to takie oczywiste - nawet dla dzikich plemion w Amazonii), że są obszary ludzkiej egzystencji, które podlegają innym doświadczeniom, niż doświadczenia naukowe. I którym nie można zarzucić nieistnienia, wręcz przeciwnie, są one tak rzeczywiste, jak holenderskie krowy pasące się na holenderskich pastwiskach. Miłość, wiara, nadzieja. Tego się nie bada, to się po prostu ma, a nawet jeśli chcę się je zanegować, nie zmienia to faktu, że istnieją. Podczas gdy grupa zfrustrowanych oraz poranionych facetów i kobiet mówi 99 % ludzkości (powołując się na swoje quasi naukowe kompetencje oraz intelektualne wywody), że są w błędzie i bezsensownie wierzą w żywego oraz istniejącego Boga, którego nie ma, nie było i nie będzie. Mówić i bezczelnie powtarzać, że wierząca w jakiś Absolut prawie w 100% populacja ludzka jest bezrozumna i tępa czyni z wielu wojujących ateistów grupkę co najmniej bezrozumnych ignorantów, smutnych do szpiku kości. Własnymi rękoma bijają sobie w plecy nóż, który jest równie tępawy i żałosny, jak cała "ateistyczna mitologia". 

Proszę mi wierzyć, mam szacunek wobec ateizmu, uprawianego uczciwie i pokornie przez wielu mądrych i poszukujących prawdy ludzi. Mam wielu przyjaciół, którzy są ateistami. Ale w naszych rozmowach, raczej żadnemu z nich nie przychodzi do głowy, by religię i wiarę odzierać z rozumności. Nie widzą oni też żadnej sprzeczności w perichoresis (wzajemnym przenikaniu się) fides (wiary) i ratio (rozumu). Powyższy wywód dotyczy ateistów skrajnie fundamentalistycznych, których "bezrozumne" ideologie obecne są także na naszym podwórku, chociażby w wypowiedziach medialnych wielu znanych osobistości (prof. M. Środa, prof. J. Senyszyn etc.). Problem w tym, że wielu Polaków łapie się zupełnie bezrefleksyjnie na slogany i mity, wyhodowane w ateistycznych kurnikach i chlewikach, czego też dowodem na dzień dzisiejszy jest niesłabnąca popularność Ruchu Palikota w wielu kręgach społecznych. Ruchu, który promuje ateistyczną mitologię, podając ją Polakom w odpowiednich dawkach i w atrakcyjnym opakowaniu. Ufam i wierzę, że naród nasz, w przeważającej części jest narodem myślącym i... wierzącym, narodem, który na dwóch skrzydłach wiary i rozumu będzie miał siły wznosić się ku kontemplacji i doświadczeniu Prawdy, doświadczeniu Słowa (Logosu) które stało się człowiekiem i zamieszkało pomiędzy nami...

8 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy artykuł. Dziękuję Księdzu ! Przyznam, że trochę mnie Ks. uspokoił. Filozofia nigdy nie była moją mocną stroną, toteż mój kontakt z „ateistyczną mitologią”, pełną transcendentalnie skomplikowanych terminów był bardzo pobieżny i niezbyt owocny. Jednak cień niepewności budziła zaobserwowana przeze mnie zależność ( występująca oczywiście z pewnymi wyjątkami).

    Chodziłam do tzw. „dobrego liceum”, zajmującego czołowe miejsce w ogólnopolskich rankingach, gdzie trafiali praktycznie sami olimpijczycy, ze średnią powyżej 5,0. W klasie maturalnej na lekcje religii uczęszczało jedynie 11 osób, reszta natychmiast po ukończeniu osiemnastego roku życia złożyła oświadczenie o rezygnacji z lekcji religii z uwagi na poglądy ateistyczne. Odmienna sytuacja panowała w mojej rodzinnej miejscowości (z jedną marną szkołą średnią). gdzie olbrzymia większość młodzieży chodziła na religię, a także w inny sposób manifestowała swoją wiarę. Był to pierwszy moment, kiedy dostrzegłam ten kontrast. Podobnie teraz, znane mi osobiście osoby deklarujące ateizm są w moim mniemaniu bardzo inteligentne, wykształcone, mają szerokie zainteresowania, bogatą znajomość literatury itd.

    O ile, po przeczytaniu Ks. artykułu z ulgą stwierdziłam, iż niekoniecznie mój brak poparcia dla ateizmu wynika z ograniczeń mojego rozumku, nurtuje mnie inny problem… Może obecnie Kościół w Polsce nie posiada wystarczającej oferty dla bardziej wymagających odbiorców? Sama nierzadko ubolewam nad jakością kazań (a świadoma własnych ułomności, nie wymagam wybitnych zdolności retorycznych itd.) . Co gorsza wątpię, iż sytuacja ta poprawi się w przyszłości. Może to zbyt duże uogólnienie, ale rówieśnicy z mojego miasta którzy obecnie są w seminarium duchownym należeli do najsłabszych uczniów, z trudem ukończyli technikum, powszechnie uchodzili za nieogarniętych życiowo… Złośliwi mogliby powiedzieć: „z braku laku poszedł na księdza”. Z góry przepraszam, jeśli kogoś uraziłam, ale trudno mi sobie wyobrazić, że za rok taki X stanie na ambonie, tłumacząc ludowi Słowo Boże…

    szarylisek@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że jakość homilii zależy nie tyle od poziomu inteligencji, ile od wiary
    głoszącego. A otwarcie się na głoszone słowo ma na pewno ścisły związek z wiarą słuchającego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Otóż to. Zdanie "Nie da się tego naukowo udowodnić, więc to nie istnieje" samo w sobie jest bzdurne, bo nie da się go naukowo udowodnić. ;)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam kuzyna. Człowiek już po czterdziestce. Żonaty. Nigdy nie był chrzczony. Nie chodzi do żadnego kościoła. Nie modli się. Nie wierzy i te sprawy go w ogóle nie interesują. Ale to dobry człowiek. Po prostu dobry i nic tu się nie da więcej o nim powiedzieć bo to słowo w tym wypadku stanowi całość.
    Ale znam też, choćby z historii, wiele postaci które były chrzczone, bierzmowane, które modliły się nie raz i do kościoła chodziły też, a przysłowiowego diabła miały za skórą.
    Kto, pytam konkretnie, kto z nich według Ciebie, zasługuje na… (zastanawiałem się nad słowem) na nagrodę od Boga. Odpowiedz. Ale nie wymiguj się stwierdzeniami filozoficznymi tylko odpowiedz, kto?
    Dlaczego pytam? Otóż uważam, że tu nie chodzi o wiarę. Nie chodzi o ateizm. Chodzi o coś innego. O posłuszeństwo. Savonarola (akurat on mi przyszedł do głowy) to człowiek którego przecież nie można posądzać o ateizm. On wierzył. Na pewno i gorliwie. Ale śmiał się odważyć wystąpić przeciwko władzy. Krytykować ją. Dwóch komisarzy papieskich wydało więc na niego wyrok. Został powieszony, a jego ciało zostało spalone. Po śmierci został bohaterem kościoła protestanckiego, anglikańskiego i mariawickiego.
    A ateizm? No cóż. Nie jest taki zły, jeśli nie narusza dóbr doczesnych przewodniej siły. Prawda?

    OdpowiedzUsuń
  5. http://www.youtube.com/watch?v=d3pCQysucls&feature=related

    polecam zingeli
    pozdrawiam Enia

    OdpowiedzUsuń
  6. .., z ziemskiej wędrówki wiem, że rozum wyznacza granice poznania, które wiara otwiera...
    Tak więc z pozoru zgoła odmienne,
    w rzeczywistości zaś ściśle korespondujące ze sobą narzędzia poznania, współistnieją na drodze do prawdy.

    Aleksandra Mielowska

    OdpowiedzUsuń
  7. Czy kapłan musi być "artystą"? A może wystarczy by był "rzemieślnikiem" przez którego działa Duch Św., "narzędziem" w reku Boga..?

    Jan Maria Vianney - był tak słaby z łaciny że przeszkadzało mu to w ukończeniu seminarium. Podczas egzaminowania biskup nazwał go oślą szczęką. Na to przyszły Proboszcz z Ars stwierdza " daj Boże być oślą szczęką w reku Samsona" (w Starym Testamencie Samson oślą szczęką pokonał setki wrogów).
    Jego kazania nie porywały były schematyczne. Jak podają źródła, późniejszy św. często się jąkał, gubił wątki...itp. Dziś byśmy powiedzieli
    medialną osobą nie był, ale cóż z tego?
    Codziennie przesiadywał w konfesjonale po kilkanaście godzin. Konieczność ta była wynikiem
    nawracania się ludzi po wysłuchaniu jego homilii. Ludzie padali i płakali. Całego kraju zmierzali do Ars. Miał dar rozeznawania sumień i charyzmat prorokowania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mi się już nie podoba sam tytuł. I to traktowanie ateistów z wyższością, czasem pogardą. Od tego wiary im nie przybędzie. Zamykanie się katolików w twierdzy, w swoim kółeczku wzajemnej adoracji. Szatan wierzył w Boga - ale nie było w nim miłości i ufności. Do ateistów także należy odnosić się z miłością,a do nich z jak największą. Sama jestem katoliczką i często wstydzę się za katolików...

      Usuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)