26 grudnia 2011

Jak Go nie przyjmiemy, to nas zjedzą.

Przyszedł do swoich, a oni Go nie przyjęli - napisał Jan ewangelista. Zauważmy: "swoi" go odrzucili. Nie "tamci", nie "oni" tylko "swoi". Czyli my. Ochrzczeni, wybierzmowani, spowiadający się, powołani do świętego małżeństwa, kapłaństwa, życia zakonnego, samotni... Co nas, polskich katolików, łączy z narodem wybranym i betlejemską historią? Prawie wszystko. Przerażające? W jakiś sposób na pewno. Ale też jest promyk światła. Jak zawsze. Światło leży w sianie, jest niewinne i malutkie, ale z czasem stanie się mężczyzną, który zmieni i zmienia wciąż, po dzień dzisiejszy, oblicze ziemi. 

Slogan "Bóg  - tak, Kościół - nie" już dawno przestał mnie przerażać. Co innego napawa mnie grozą i lękiem. Gdzieś podskórnie kryje ów slogan coś, co przeraża mnie najmocniej, a co mieści się w haśle: "Bóg - tak, Chrystus - nie". Hasło to, wcielane od jakiegoś czasu w życie sprawia, że chrześcijaństwo rzeczywiście traci swoją wyrazistość, jest marginalizowane, całkowicie odarte ze swojej atrakcyjności. I o to chodzi. Chrystusa maksymalnie zmitologizować, wepchnąć pomiędzy bajki i klechdy domowe, raz na zawsze wypędzić realnego i historycznego Mesjasza z kultury i naszej cywilizacji. Lewicowa hucpa i mocno sprzyjająca jej homorewolucja triumfalnie panoszy się po świecie i próbuje zamknąć gęby chrześcijanom. Jaki Chrystus?... Powróćmy do czasów bogów i bożków, wymyślanych na potrzeby własne, zapalmy kadzidła bożkom seksu, forsy, bezmyślnego konsumpcjonizmu.  Już dawno je zapaliliśmy. Wielu chrześcijan dało się wciągnąć w postmodernistyczną papkę ideologiczną. I dlatego nami pogardzają. I mają nas głęboko w nosie.

Uciążliwy i wymagający osobowy Bóg, który rodzi się w Betlejem, staje się (niestety) i dla samych chrześcijan jakąś niewyraźną postacią religijną, którą można ustawić na jednej linii z Konfucjuszem, Mahometem czy Buddą. Tak nam wmawiają. A katolicy, jak katolicy. Siedzieć cichutko i "zło dobrem zwyciężać". No tak, tylko, że o ile "zło dobrem zwyciężać" należy, o tyle św. Paweł z pewnością pisząc te słowa (odsyłam do lektury listów św. Pawła) nie proponował swoim braciom w wierze religijnej miernoty, letniości w wierze i milczenia w sprawach zasadniczych, związanych z naszą wiarą i moralnością. Wręcz przeciwnie. Gdyby sam św. Paweł i wielu innych (Piotr, Jan Chrzciciel, Szczepan, bp Stanisław, Popiełuszko etc.) ugięli się przed swoimi oponentami, z pewnością dożyli by spokojnie starości, miast męczeńskiej śmierci i po drodze wielu innych upokorzeń, które fundowano im, bo nie potrafili usiedzieć na miejscu i zamknąć ust. Dlaczego tak się stało? Oni wszyscy spotkali Chrystusa, Boga, który stał się człowiekiem i byli Mu wierni, do końca.

"Bóg - tak, Chrystus - nie". Skoro tak, to miejsce Chrystusa trzeba czymś wypełnić. Czym? Człowiekiem. Oczywiście odartym z sacrum i Bożego Ducha. Przyznanie "statusu uprzywilejowania" człowiekowi (a nie Chrystusowi, który ogień rzuca na ziemię) daje producentom konsumistycznej kultury pełną swobodę w schlebianiu kaprysom i pożądaniom człowieka zdechrystianizowanego. W ten oto sposób diabeł podarował oświeconej nowoczesnością ludzkości cudowny przepis na ontologiczną, religijną i egzystencjalną "eutanazję" człowieka. Plan jest prosty. Dający się wpędzić w rozszalały tłum bezimiennych dwunogów - chrześcijanie - mają niczym się nie wyróżniać od innych. Mają kupować, kłamać, kombinować, żreć, wydawać forsę, uprawiać seks, zabijać nienarodzonych, przyklaskiwać kopulującym mężczyznom, pluć na Kościół, niszczyć kler. A Bóg? Odpowiedzą: "Bóg - tak", jak najbardziej. A Chrystus? Hmm.. A kim On jest? Jeśli, w ogóle jeszcze jest...

Era budowy obozów koncentracyjnych na ziemi europejskiej nie minęła. Fakt, że zmieniły one swój kształt i formę. Nie ma drutów kolczastych, ogolonych głów, komór gazowych, szubienic. Jest coś o wiele bardziej przerażającego. Niewidzialny regulamin obozu, do którego mamy się dostosować, a którym terroryzuje się mózgi (także chrześcijan) od rana do wieczora w medialnych tabloidach. Jest duchowa eksterminacja wartości i ludzi, którzy chcą słuchać Chrystusa i Jego Kościoła, którym wmawia się, że dzisiaj to obciach być wiernym Chrystusa i Jego Kościoła. Są strażnicy nowej pseudo-moralności, gotowi zarżnąć każdego, kto pomyśli inaczej. Oczywiście na mocy "tolerancji", która jednak niekoniecznie ma zastosowanie do tego, co chrześcijańskie.

Wielu polskich katolików, którzy dali się uwieść jak głosowi zwodniczych syren - pseudonaukowym nowinkom i obrazom "tolerancji" działającej tylko w jedną stronę, świadomie bądź nie, przyczyniają się do psucia i niszczenia Kościoła od środka. Mało wyraziści, niczym nie różniący się od innych, otrzymawszy niewidzialny numer w anonimowym tłumie (wypalony gdzieś głęboko w sercu) tworzą bezmyślnie nową historię. Mają swoje rodziny, swoich kochanków, żyją w małżeństwie i konkubinacie, noszą sutanny, habity i dobrze skrojone garnitury, uczą się w gimnazjach, szkołach średnich, na wyższych uczelniach. Wierzą w Boga... Tylko jakiego? Herod też wierzył, ci którzy zabili Chrystusa, też byli religijni. Przyszedł do swoich, a swoi Go nie przyjęli. Przychodzi do polskich katolików. A wielu z nich Go nie przyjmuje... Przerażające słowa...

Jest jednak nadzieja. Jak napisałem na początku: Światło leży w sianie, jest niewinne i malutkie, z czasem staje się mężczyzną, który odmienia oblicze ziemi. Patrzę się na Jezusa w żłobie i mam nadzieję. Wiem, że przyszedł i że będzie przychodził. Wiem, że nadal będzie kochał i o człowieka nadal walczyć będzie. Wiem też, że nie zabraknie nigdy tych, którzy Chrystusowi będą mówili "tak". Że będą "zło dobrem zwyciężać" nie tylko w zaciszu domowym, ale i wszędzie, gdzie się da. Wierzę w to, że będą gotowi nadal na upokorzenia i złośliwe uwagi, że będą gotowi umrzeć, dając świadectwo swojej wiary. Wierzę, że tak jak Jezus, Jan Chrzciciel, Szczepan i wielu innych, będą głośno mówić to, co podpowie im Duch Święty. I że do końca będą "gorący", wyraziści i miłujący, bez zaprzedania duszy.

Końcówka jest i będzie optymistyczna. Czeka nas ciężka praca, nade wszystko nad sobą. Bo od siebie trzeba zacząć. O swoich postanowieniach na dzień jutrzejszy i nowy rok nie będę pisał. Zbyt to intymne. Ale zachęcam was, kochani, byście zaczęli odważnie głosić Ewangelię w swoich domach i środowiskach, w których żyjecie i funkcjonujecie. Pogłębiajmy swoje życie duchowe. Wszyscy spotkaliśmy Chrystusa. Spotykajmy się z Nim nadal. Pozwalajmy Mu wchodzić w nasze, czasami mocno poplątane, życie. Szanując innych, dawajmy odważnie światu to, co dla chrześcijan najcenniejsze, czyli samego Chrystusa.

Odwagi! Msza Święta, częsta spowiedź i lektura Pisma Świętego. Czytajcie Ewangelię. Codziennie jakiś krótki fragment. Poznawajcie Chrystusa i Jego naukę. Szybko się przekonacie, jak wiele łączy Chrystusa i Jego Kościół (który wszyscy tworzymy). Jak mocno radykalna (nie mylić z "fanatyczna") jest Chrystusowa Dobra Nowina. I nie ustawajcie w modlitwie. Szczególnie za tych naszych braci, którzy pobłądzili, za kapłanów (my też potrafimy mocno zbłądzić), za małżonków i polskie rodziny. Przyszedł do swoich i swoi Go przyjęli. Trzymajmy się tej wersji. Święty Jan z pewnością się nie obrazi...

3 komentarze:

  1. Tak sobie teraz myślę, ile razy Panie Jezu ja zamykam przed Tobą drzwi mojego serca...? Zawsze kiedy grzeszę odrzucam Twoją miłość, jednak Ty ciągle na mnie czekasz... i kochasz... Poznaję Cię każdego dnia na nowo, w szkole ,w domu, w chorych z hospicjum do których przychodzę z dobrym słowem. Właśnie odwiedziłeś mnie w moim domu w Twoim Kapłanie podczas wizyty duszpasterskiej. Jednak ja nadal czuję strach. Wiem, że jesteś blisko ale boję się, nie umiem oddać Ci kolejnego nie zaliczonego egzaminu na prawo jazdy, nie potrafię dzielić się z Tobą tym co we mnie słabe... W tym roku matura, później studia (a może służba Tobie jako siostra zakonna?) Nie wiem co dalej... wiem jedno,dużo pracy przedemną...

    Wejdź ze swoim światłem w mój strach Panie i wypełnij go Tobą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo największym zagrożeniem wydawałoby się nie są ateiści a ci letni katolicy....

    Chciałabym mieć takiego faceta, męża jak Chrystus :) Prawdziwego, męskiego, takiego jak On :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ja zadroszczę całej młodzieży , która ma z księdzem religię i dziękuje Bogu właśnie za takich księży jak ojciec

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)