1 grudnia 2011

Kara śmierci prowadzi donikąd

Od kilku dni jesteśmy świadkami gorących dyskusji i niekończących się sporów, które tym razem dotyczą poważnej kwestii etycznej. A wszystko przez Prezesa PiS i jego zapowiedź starań o przywrócenie kary śmierci. Trochę się Jarosławowi Kaczyńskiemu dostało. Ciosy nadeszły z lewej i prawej strony sceny politycznej, trochę też dołożyli niektórzy chrześcijańscy publicyści i znawcy katolickiej nauki społecznej. Przyznaję, rozbawiło mnie porządnie oburzenie co niektórych „świętych krów”, tzn. quasi „obrońców godności życia”, którzy mają w zwyczaju traktowanie nauczania Kościoła wyrywkowo i instrumentalnie (bo już aborcja i eutanazja już im nie przeszkadza).

Otóż, drodzy państwo, prawdą jest, że w dzisiejszych czasach od kary śmierci w cywilizowanych krajach raczej się odstępuje (wyjątkiem są tu Stany Zjednoczone oraz niektóre państwa totalitarne, jak Chiny). Podobnie też ma się rzecz w nauczaniu Kościoła. W Katechizmie Kościoła Katolickiego wyczytamy, że „tradycyjne nauczanie Kościoła nie wyklucza kary śmierci, jeśli jest ona jedynym dostępnym sposobem skutecznej ochrony ludzkiego życia przed niesprawiedliwym napastnikiem”.  Zaraz jednak dodana jest ważna kwestia: „Jeżeli środki bezkrwawe wystarczą do obrony i zachowania bezpieczeństwa osób przed napastnikiem, władza powinna ograniczyć się do tych środków, ponieważ są bardziej zgodne z konkretnymi uwarunkowaniami dobra wspólnego i bardziej odpowiadają godności osoby ludzkiej” (KKK, 2267). Tyle Katechizm.

Dopuszczanie kary śmierci (także w nauczaniu Kościoła) wynika z podstawowej stricte antropologicznej „zasady uprawnionej obrony”. W sytuacji realnego zagrożenia, gdy wyczerpano wszelkie dostępne człowiekowi środki (np. negocjacje, obezwładnienie agresora) mamy prawo, broniąc własnego życia,  zabić agresora. Jest to efekt „uprawnionej obrony”. W tym duchu Kościół przez wieki akceptował (i akceptuje nadal) tzw. wojnę sprawiedliwą, zabicie dyktatora tyrana czy wreszcie karę śmierci.Pozostaje tylko jedno pytanie: czy w XXI wieku, w więzieniu normalnego, cywilizowanego państwa istnieje konieczność stosowania kary śmierci? Jan Paweł II zasugerował (i uważam, że słusznie), iż tego typu konieczność nie powinna mieć miejsca.

Zresztą w ostatnich latach w nauczaniu Jana Pawła II i obecnego Papieża Benedykta XVI pojawiło się dosyć mocne zakwestionowanie konieczności stosowania kary śmierci. Jest to poważny głos w merytorycznej dyskusji nad karą śmierci oraz jednoznaczne wyznaczenie kierunku w stronę zastąpienia kary śmierci innymi dostępnymi środkami karania, ze względu na godność życia każdego człowieka. I chyba dlatego właśnie propozycja Jarosława Kaczyńskiego wydaje się być  lekko nie na miejscu, choć z drugiej strony może stać się (paradoksalnie) początkiem poważnej i merytorycznej rozmowy odnośnie sensu oraz potrzeby stosowania kary śmierci, także w naszym kraju.

Ps. Osobiście jestem kategorycznie „contra” stosowaniu kary śmierci. Dlaczego? Otóż kara śmierci niczego nie załatwia i prowadzi donikąd. Stosowanie jej nie przerywa wcale spirali zła i nienawiści. Nie jest też ewangeliczną metodą zadośćuczynienia za wyrządzone zło. Natomiast z pewnością jest jeszcze jedną odsłoną łamania piątego przykazania: „Nie zabijaj”. Tym bardziej, że dzisiejsze możliwości penitencjarne, także w naszym kraju, umożliwiają odpowiednie warunki do odbycia kary, bez sięgania do kary najostrzejszej, jaką jest pozbawienie życia. Po drugie: Jezus nauczył mnie jednego: potępiać złe czyny, ale nigdy człowieka. W ramach „potępienia czynu” i w duchu sprawiedliwości  wystarczy zastosowanie środka w postaci dożywocia bądź okresowego pozbawienia wolności. Po trzecie: kara śmierci nie zmniejsza ilości i intensywności przestępstw (zostało to już dawno udowodnione, chociażby w Stanach Zjednoczonych). I jeszcze jeden ważny argument: nie nam decydować, kto ma żyć, a kto musi umrzeć. Święty Paweł wyraził to najdobitniej: „I w życiu i w śmierci należymy do Pana”. Tylko Bóg wie tak naprawdę, co dzieje się w sercu człowieka. Przypominają mi się w tym momencie słowa Jezusa: „Byłem w więzieniu a odwiedziliście mnie”… Praktyka stosowania kary śmierci (w USA szczególnie) odsłoniła też inny ważny problem: w wielu przypadkach Sąd skazał na śmierć niewinnych ludzi. Drobna pomyłka? Może, ale za jaką cenę?...

13 komentarzy:

  1. Uważam, że kara śmierci jednak bardziej odstrasza, niż nawet dożywocie. Uważam, że pomyłki w ruchu drogowym, często równie tragiczne, co te sądowe, nie są wystarczającym argumentem dla zakazania używania samochodów.

    Ale... ja również jestem grzesznikiem i ja również zasłużyłem na śmierć, i gdyby nie Miłosierdzie...

    OdpowiedzUsuń
  2. I ty Brutusie przeciwko mnie ?!

    OdpowiedzUsuń
  3. Kara śmierci nie odstrasza, ba! Jest zbawieniem przed siedzeniem w zamknięciu przez resztę życia..

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam księdza i dziękuję za ten temat,bardzo często zastanawiałam się nad tym problemem,bo nie unika wątpliwości,to jest wielki problem.Po jednej stronie zabójca,człowiek bez skrupułów,a po drugiej ofiara,często przypadkowa,często niewinna i pytanie,dlaczego? ktoś dobry młody,czy dziecko,dlaczego musiał zginąć od rąk oprawcy,ale jest druga strona,ta Boża.Tu miłość i miłosierdzie,tu Bog każe kochać nieprzyjaciół,często mowi się tak trzeba,ale gdybyśmy się znalezli po obydwu stronach jako bliscy tych osób.Taki morderca ma matkę,a ofiara,też i matkę i ojca,brata siostrę,jak im powiedzieć,tylko Bog może im pomoc,prawda? Więc człowiek powinien oprzeć się tylko na Nim,bo w innym razie sytuacja,w której może się znalezć go przerośnie i się nie podzwignie.A Bog każe kochać i przebaczać,aby i nam przebaczono.Warto obejrzeć film pt. Zielona mila,polecam.Pozdrawiam księdza serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  5. .., w moim odczuciu moralnym, przyzwolenie na karę śmierci zaciera granicę między katem a ofiarą. Na szczęście, człowiek w swym rozwoju cywilizacyjnym wypracował bardziej humanitarne formy reakcji na zło niż jedynie zbiór kar, znany nam z Kodeksu Hammurabiego.
    Z etycznego punktu widzenia, bardziej zasadnym zdaje się stworzenie skazanemu możliwości zadośćuczynienia poprzez pracę na rzecz społeczeństwa, niż powołanie do życia machiny śmierci.
    Już Sofokles, pisząc Antygonę wiedział, że prawo ludzkie ~nigdy~ nie powinno być sprzeczne z prawem boskim.

    Aleksandra Mielowska

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja mam z tym poważny problem. Jako psycholog muszę uznać, że społeczeństwo ma prawo ukarać człowieka, który przez straszliwe okrucieństwo (gdy nie ma wątpliwości co do osoby przestępcy i brak jego skruchy) sam niejako wyzbywa się prawa do miłosierdzia. Po prostu kara śmierci w najcięższych przypadkach jest dla mnie ochroną społeczeństwa przed nieuleczalnymi przypadkami. W tej sprawie poddaję się posłuszeństwu wobec KK - gdyby było referendum, byłabym przeciw karze śmierci.Ale nie mogę zmienić swojego zdania na ten temat. Teraz czytam w necie, że nie mam prawa nazywać się katolikiem. Przykro słyszeć mi wywód dzięki, któremu wychodzi na to, że będąc mordercą, poszłabym do spowiedzi i po odbyciu pokuty winy zostałyby mi jako katolikowi wybaczone, natomiast będąc zwolennikiem kary śmierci nie mam prawa nazywać się katolikiem. Ja tego nie rozumiem. Magda Kamińska

    OdpowiedzUsuń
  7. "Kara śmierci nie odstrasza"

    Wydaje mi się, że ostatnie, czego człowiek chce (przynajmniej ja, ale sądzę, że nie tylko), to umrzeć... Gdy ktoś jest bliski decyzji o zabiciu, to czy bardziej może go przestraszyć, czy dać jakiś bodziec do myślenia, zagrożenie więzieniem, czy też to, że zostanie ukarany sprawiedliwie, zgodnie ze swoją winą?

    OdpowiedzUsuń
  8. Bzdury antykatolickie wielebny pisze.

    OdpowiedzUsuń
  9. A ja się zgadzam całym sercem. Zresztą sam się w podobnym tonie wypowiedziałem, zbulwersowany wpisem na pewnym zaprzyjaźnionym blogu. I, prawdę mówiąc, chciałbym doczekać czasów, kiedy Kościół mocno i zdecydowanie powie "nie" karze śmierci.

    Niestety, badania w Stanach Zjednoczonych nie wykazują bezpośredniego związku pomiędzy karą śmierci a liczbą przestępstw. Dane o przestępczości bowiem są tam zależne od wielu czynników, m.in. gęstości zaludnienia w poszczególnych stanach czy regulacji dotyczących noszenia broni. To tak, dla porządku.

    OdpowiedzUsuń
  10. Z jednej strony KOściół dopuszcza karę śmierci w okręslonej sytuacji a z drugiej wprowadza pewien mętlik w rozumowaniu tejże kary w odniesieniu do naszej chrześcijańskiej wiary i człowiek tak naprawdę nie wie na czym ma sie opierać, czym kierować: czy katechizmem czy zdaniem hierarchi Kościoła?

    Katechizm mówi: "że „tradycyjne nauczanie Kościoła nie wyklucza kary śmierci, jeśli jest ona jedynym dostępnym sposobem skutecznej ochrony ludzkiego życia przed niesprawiedliwym napastnikiem”. Dalej jak napisano w artykule - katechizm mówi „Jeżeli środki bezkrwawe wystarczą do obrony i zachowania bezpieczeństwa osób przed napastnikiem, władza powinna ograniczyć się do tych środków, ponieważ są bardziej zgodne z konkretnymi uwarunkowaniami dobra wspólnego i bardziej odpowiadają godności osoby ludzkiej” (KKK, 2267)."

    Czy więc tak skomplikowana sytuacja jaka była w Iraku i wiązała się z osoba Sadama Husajna a także w innych krajach i związana była z osobą Osamy Bin Ladena była lepszą niż u nas w kraju? A mimo to Kościół nie podzielał kar śmierci wykonnaych na tych dwóch osobach, które dopuszczały sie krwawych masowych zabójstw. Skoro więc Watykan nie poparł takich wyroków śmierci to tym bardziej w naszym kraju kara śmierci nie jest potrzebna, gdyż nie ma aż tak ogromnego nasilenia terroru, takich krwawych aktów terroru. W jakim więc celu ludzie chcą walczyć o przywrócenie kary smierci? Tylko dlatego, że jakiś przestępca zabił dwie osoby? Czyz to nie jest bardziej przejaw zemsty, chęć odpłacenia drugiemu człowiekowi śmiercia za śmierć lub wyrządzona krzywdę? Czy taki jest kierunek wiary chrześcijańskiej? Lepiej jest zabijać niz uczyć sie przebaczania? Czy niedość, że wielu ludzi popiera mordowanie dzieci po przez aborcję, zabijanie ludzi chorych po przez eutanazję to jeszcze chcemy zabijać ludzi skazanych? Czemu ma to służyć? Dla mnie tylko jednemu: chęci postawienia się na miejscu Boga i decydowaniu o tym kogo ukarać kara smierci a kogo nie.

    Byłem jestem i będę przeciwnikiem kary śmierci, gdyz jako chrześcijanin opieram się na prawie danym przez Boga:"NIE ZABIJAJ", a także na nauczaniu Chrystusa, który nauczał przebaczania a nie zabijania.

    OdpowiedzUsuń
  11. Jako katolik jestem przeciwny karze śmierci, to nie ulega wątpliwości. Pytanie dlaczego np. w USA (w większości stanów) ta kara nadal obowiązuje? Idąc dalej dlaczego w USA dokonuje się tylu aborcji i krok po kroku legalizuje się eutanazję? Tak wielu z nas sądzi, że Stany Zjednoczone to państwo dobrobytu - mlekiem i miodem płynące. Jednak to z USA wychodzi na świat mnóstwo zła: święta pogańskie w miejsce katolickich, propagowanie homoseksualizmu oraz innych amoralnych i chorych zachowań... Otwórzmy oczy i wsłuchajmy się w słowa Jana Pawła II "Nie wstydź się, że jesteś Polakiem!". Mamy tak wiele (ducha) a zazdrościmy innym, tylko czego - drogi na zatracenie...?

    OdpowiedzUsuń
  12. Kara śmierci tak niemorze być tylko Bóg morze odebrać życie człowiekowi a nie 2 człowiek.

    OdpowiedzUsuń
  13. Kara śmierci powinna być stosowana wobec morderców, którzy wymierzyli śmierć z premedytacją, ponieważ:
    - atakując drugą osobę musieli liczyć sie z tym, że tam w samoobronie zabije napastnika legalnie. Uśmiercenie napastnika nie może być anulowaniem prawa ofiary do obrony. Państwo ma obowiązek działać w interesie ofiary i podtrzymać prawo do samoobrony, wymierzając mordercy sprawiedliwość.
    - osoby groźne często są chronione w więzieniu przed samosądem bliskich ofiar i mścicieli. Więzienie dla zwyrodnialców to nagroda, nie kara.
    - wspólnicy przestępców mogą domagać się zwolnienia kolegi z więzienia w zamian za porwaną nową ofiarę.
    - Kara śmierci jest przestrogą.
    - Poddany karze śmierci nie zagraża już społeczeństwu.
    - Skazany na dożywocie jest utrzymywany przez społeczeństwo, także przez własne ofiary - to absurd.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)