29 stycznia 2012

Mądry daje się poznać w kilku słowach

Zdarzyło się, że do Sokratesa przybiegł raz mocno wzburzony człowiek, który już z daleka wołał: "Słuchaj Sokratesie, muszę ci koniecznie powiedzieć, że twój przyjaciel..." i tu złapał zadyszkę. Sokrates wykorzystał to i z miejsca przerwał dalszą wypowiedź przyjaciela, pytając go, czy przesiał swą historię przez trzy sita: sito prawdy, sito dobra i sito konieczności. Potem mędrzec uśmiechnął się i dodał: "Jeżeli to, co chcesz mi powiedzieć, nie jest ani prawdziwe, ani dobre, ani konieczne, zapomnij o tym i nie zadręczaj tym ani mnie, ani siebie".

Gadulstwo jest chorobą naszych czasów. Wciąż za dużo mówimy i czasami mocno bez sensu. Oduczyliśmy się milczenia, boimy się ciszy. Święty Benedykt z Nursji nie znosił gadulstwa. Już w Biblii możemy przeczytać, że "mądry daje się poznać w kilku słowach" (por. Syr 20, 5-08). Im więcej mówimy, tym mniej kochamy. A przecież wielkie rzeczy rodzą się w milczeniu i ciszy. Miłość oddycha milczeniem i ciszą.

Mówienie jest czynnością szczególną. Słowa odkrywają prawdę o człowieku. Poprzez to, co mówimy ukazujemy swój charakter, stan ducha, to wszystko, co w nas siedzi. Paradoksalnie wielu ludzi mówi dużo, bo nie znoszą tak naprawdę pustki, która w nich panuje. Człowiek wypełnia swoje wnętrze przeróżnymi gadżetami - seksem, pieniędzmi, muzyką. Można wymieniać w nieskończoność. Chaos, który panuje w naszej duszy przekłada się na to, co mówimy. Słowa nie spadają z nieba. O czym czasami zapominamy? Z pewnością o tym, że gdy nasze słowo (raz wypowiedziane) opuści nasze usta, tracimy nad nim władzę. Może dlatego czasami warto nic nie mówić. Zamilknąć. A słowa, które się w nas zrodziły, przesiać przez sito ciszy, sito prawdy, dobra i konieczności, przyjrzeć się im, Bogu je oddać...

Od czasu do czasu przyjrzyjmy się swoim słowom. Co mówimy, w jaki sposób je wypowiadamy i czy nie warto czasem zamilknąć. Takie proste ćwiczenie duchowe. "Trzy czwarte grzechów zniknęłoby z tego świata - mawiał św. Franciszek Salezy - gdyby nie było grzechów języka". 

Nie wolno rzecz jasna milczeć na amen. Słowa potrafią budować dobro, podnosić z ziemi innych, uspokoić wzburzone emocjami serce. Słowem nie wolno gardzić. Czasami niewypowiedzenie właściwych słów we właściwej chwili może okazać się tragiczne w skutkach. Pamiętasz, co wypowiadasz w chwili, gdy kapłan unosi Ciało Chrystusa nad ołtarzem? "Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja". Ucz się tego od Jezusa, niech twoje słowa uzdrawiają, a nie ranią, budują, a nie burzą, koją, a nie wprowadzają zamieszanie. I o jednym staraj się pamiętać (choć proste to nie jest, wiem z doświadczenia) nie wypowiadaj słów, gdy emocje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. Usuń się wtedy na bok i gorąco proś Pana, by uciszył burzę a słowom zbędnym zadał śmierć.

Na koniec wiersz. Niech to będzie jakieś resume tego, co napisałem dotychczas:
ciągle coś do siebie mówimy
jakby od słów zależało
wszystko i nic
mówimy wciąż za wiele i stale nie w porę

napłodziliśmy z liter wiele potworów
prawdziwych wampirów noce mamy nieprzespane

świt już nie smakuje
jak dawniej w rzymskich prowincjach
gdy łamali chleb
milcząc na amen

choroba słów wściekłych jak nigdy
przenoszona drogą płciową
trawi kości i płaty mózgu
zabija subtelność milczenia
błogosławieństwo ciszy ukrytej
w rozdygotanych tkankach

ciągle coś do siebie mówimy
czasami bez sensu
i chyba oduczyliśmy się tęsknić
milczeć z wargami gotowymi pokochać
w porę i nie w porę
najzupełniej po prostu

to jedno Słowo miało wystarczyć
jak chleb wypieczony z milczących ziaren
Słowo warte wschodów i zachodów
co stało się Ciałem i zamieszkało między nami
w milczeniu

ciągle coś do siebie mówimy
jakby od słów zależało wszystko i nic
mówimy wciąż za wiele
i stale nie w porę

8 komentarzy:

  1. Piękna refleksja. Pozdrawiam Padre

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piękne słowa proszę Księdza... szkoda tylko, że czasami nasza cisza jest źle odbierana przez drugiego człowieka i tracimy to, na czym nam naprawdę zależy...

      Usuń
  2. ja też niestety nie potrafię milczeć i faktycznie zbyt często emocje wypowiadają się za mnie.. ale to że dużo mówię to mój taki "mechanizm obronny". Kiedy jest mi ciężko, źle, kiedy jestem zdenerwowana to wtedy wyładowuję się właśnie poprzez to że mówię. Często bez sensu, często ranię swoimi słowami drugiego człowieka, albo sama sobie robię krzywdę tym. Ale nie potrafię zamilknąć wtedy i oddać tych słów "Szefowi na Górze".. Dopiero próbuję się tego nauczyć ale zanim posiądę tą wiedzę, to wiem że wypowiem jeszcze wiele niepotrzebnych słów.. Bo jak mam to zrobić...?

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna 'przypowieść' o Sokratesie. Nie znałam jej. A mam pytanie, czyjego autorstwa jest ten wiersz, czyżby księdza?

    OdpowiedzUsuń
  4. chciałam skomentować - ale lepiej zamilknę...
    a to znaczy, że tekst dał mi do myślenia :)
    dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten artykuł też dość przegadany ;) to żart - ale podobno, w każdym żarcie i plotce jest ziarni prawdy

    OdpowiedzUsuń
  6. Zastanawiając się co napisać zajrzałam do Ewangelii świętego Jana... już na początku czytamy tam o Słowie, które jest Bogiem i z Boga... które przychodzi, by być światłością człowieka i dać życie... pokazuje też nasze zadanie wobec Słowa, byśmy świadczyli o tej światłości, której ciemność nie ogarnia. Świat gubi się wśród chaosu, jednak Ci którzy przyjmują Słowo Boga stają się Jego dziećmi. Oby nigdy nie zabrakło tych którzy niosą Boże światło do innych i uczą je przyjmować.
    W dzień Życia Konsekrowanego, proszę Cię dawco Słowa umacniaj wszystkich tych, których posyłasz do pracy w swej winnicy.

    OdpowiedzUsuń
  7. Tak czasem warto zamilknąć a tą ciszę odnajduje się w Adoracji-w Modlitwie... czasem starczą dwa słowa, Bóg i tak wszystko wie...a my stale pędzący i gadający , plecący bez składu ."Trzy czwarte grzechów zniknęłoby z tego świata - mawiał św. Franciszek Salezy - gdyby nie było grzechów języka". PRAWDA!!!!!BÓG ZAPŁAĆ ZA TE MĄDRE SŁOWA, jak zawsze w samo sedno...pozdr. EG

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)